Witajcie:)
Wczoraj wracając do domu załapałam się na deszcz (malutkie przypomnienie lub oświecenie dla niewtajemniczonych - jeżdżę rowerem:). I tak nie było źle, bo pół godziny przed końcem pracy zaczęło się totalne oberwanie chmury z burzą w komplecie!!! Znalazły się nawet dwie życzliwe osoby, które wyjątkowo kończyły o tej co ja i zaproponowały podwiezienie do domu! Podziękowałam grzecznie, ale zrobiło mi się miło:))) Taka bezinteresowna troska o biednego żuczka:))
Przy wyjściu jeszcze "śmiechy-chichy", że mam fuksa, bo ulewa minęła i już TYLKO pada. Powiedziałam, że dla mnie deszcz jak deszcz tylko "ciężko by się jechało z piorunem w ... plecach" :))) A ktoś odpalił, że fajnie bym świeciła:)))
Wsiadłam na rower. Odpaliłam kaptur. Po sekundzie przestałam cokolwiek widzieć, bo tysiące kropel obsiadło moje okulary niczym natrętne muszki owocówki zdobyczne jabłko:)) Dojechałam do koszmarnego przejścia dla pieszych, gdzie hektolitry wody bryzgały spod kół nadjeżdżających samochodów. Choć, żeby oddać kierowcom sprawiedliwość - nadmienię, że zwalniali próbując delikatnie wjeżdżać w kałuże, bo nie sposób ich było ominąć. I tak byłam cała mokra:) Zatrzymując się, by "wcisnąć zielone"usłyszałam lekki szelest za sobą. Odruchowo odwróciłam się a tam pan również dzielący mój deszczowy los na rowerze. Na oko koło piędziesiątki. Z tak szczerym i rozbrajającym uśmiechem zaczynającym się i kończącym na górnych czwórkach z wolnym przepływem powietrza pomiędzy:))) No nie sposób było nie odwzajemnić takiego uśmiechu!
***
Wczoraj rano musieliśmy podjechać do prawnika, spytać jak się sprawy mają, wpłacić kolejną kasę i podrzucić dokumenty z banku. Martusia pyta:
- Mamuniu, gdzie jedziemy?
- Do pani prawnik.
- Do pani TRAWNIK? - pyta zdziwiona:)))
***
Dziś "dla odmiany" znów pada. Zaplanowałam więc wypad do sklepu, bo miałam do wykorzystania moją "rocznicową-pracową" kartę i chyba niebawem straciłaby ważność:))) A miałabym stracić DARMOWE zakupy?!?!! Nigdy:)))
Po powrocie towarzystwo mocno zmęczone/znudzone poszło spać. Mi nic się nie chciało. To znaczy chciało - zjeść jakieś niewinne ciasteczko, ale bez "babrania i pichcenia". Padło na francuskie.
Z paczki, z paczki i nawet nie zamierzam próbować robić sama skoro można kupić gotowca! Położyć na wierzch co kto chce i do pieca:))) ciasteczka z malinami, migdałami i brązowym cukrem!!! Mniam:)))
(Ostatnio pisała też o nim - w wersji rogalikowej - "kobieta kuchenna" na swoim blogu).
Miłego weekendu Wam życzę bez względu na pogodę:))) Pa!
sobota, 28 czerwca 2014
piątek, 27 czerwca 2014
Cukier od Rihanny:)
Witajcie:)))
Dziś znów o ciastkach. Tym razem zrobiłam maślane poduszeczki z kruchego ciasta z jabłuszkiem i brązowym cukrem. Co ma do tego Rihanna?!?!! - spytasz bystry Czytelniku. A uwierz mi, że ma!
Ta młodziutka gwiazdka, która podobno była mocno zdziwiona, że na naszej sopockiej PUBLICZNEJ plaży wszyscy się na nią patrzyli i nie miała cienia prywatności... pochodzi z Barbadosu. Stamtąd również pochodzi brązowy cukier, którego użyłam do posypania jabłuszek:)))
Żeby nie było, że się człowiekowi w ... głowie poprzewracało i kupuje "ą” , "ę” cukier z tak daleka, to dodam tylko na swoją obronę, że innego brązowego nie było:))) A w przepisie kazali dać brązowy, to dałam.
Nie pozostaje nic innego jak pałaszować "maślane poduszeczki" nucąc "Ella ella eh eh eh / Under my umbrella" :)))
ps. w dzisiejszej sesji udział wzięli:
PODOBNO Kopernik była kobietą:))))
Pa:)))
Dziś znów o ciastkach. Tym razem zrobiłam maślane poduszeczki z kruchego ciasta z jabłuszkiem i brązowym cukrem. Co ma do tego Rihanna?!?!! - spytasz bystry Czytelniku. A uwierz mi, że ma!
Ta młodziutka gwiazdka, która podobno była mocno zdziwiona, że na naszej sopockiej PUBLICZNEJ plaży wszyscy się na nią patrzyli i nie miała cienia prywatności... pochodzi z Barbadosu. Stamtąd również pochodzi brązowy cukier, którego użyłam do posypania jabłuszek:)))
Żeby nie było, że się człowiekowi w ... głowie poprzewracało i kupuje "ą” , "ę” cukier z tak daleka, to dodam tylko na swoją obronę, że innego brązowego nie było:))) A w przepisie kazali dać brązowy, to dałam.
Nie pozostaje nic innego jak pałaszować "maślane poduszeczki" nucąc "Ella ella eh eh eh / Under my umbrella" :)))
ps. w dzisiejszej sesji udział wzięli:
- Rihanna (mocno zaocznie:)
- maślane kruche podusie z jabłuszkami i cukrem z BARBADOSU:)
- miętowy talerzyk w białą kratkę,
- miętowy bidonik z kotkiem,
- pierwszy raz w akcji patyczek do sprawdzania ciasta z napisem "Home Made" (zastąpił używane do tej pory patyczki do szaszłyków:)))
PODOBNO Kopernik była kobietą:))))
Pa:)))
czwartek, 26 czerwca 2014
W życiu trzeba mieć zasady
Witajcie:))
Że lubię piec, to już wiecie. Zazwyczaj korzystam ze swoich sprawdzonych przepisów, ale czasami kusi, żeby spróbować coś innego. "Receptury" mam albo od znajomych albo wygrzebuję gdzieś na necie. Niektóre są banalnie proste a niektóre MUSZĄ (nie wiedzieć czemu) być udziwnione przez podanie objętości składników w gramach.
Wolę takie "krowie na rowie" wyłożone - szklanka mąki, pół szklanki itp. A nie tam zaraz 150 gram mąki, 120 gram cukru itd. Muszę wówczas odpalić internet, wpisać w google "ile to jest 150 gram mąki" i cały proces pichcenia się wydłuża.
Życie jest zbyt krótkie, żeby je komplikować:))) Postanowiłam więc kupić wagę kuchenną! Zaczęłam się rozglądać, ale wszędzie widziałam tylko (sic!) czerwone jakby innych kolorów nie było. U mnie szczerze mówiąc czerwonego w kuchni praktycznie nie uświadczysz. No może pomidory:))) Szukałam dalej. Aż pewnego dnia dostrzegłam ecru (a że do wizji nowej kuchni taka pasowała) plus do tego całkiem przyzwoita cena, to kupiłam. I cieszyłam się, że ułatwi mi to troszku pieczenie:))) Cieszyłam się aż do momentu, kiedy przez przypadek nie natknęłam się na miętowy bajeczny rarytasik w stylu retro!!!!
I co zrobiłam?!?!? Otworzyłam pudełko. Przekonałam się, że kolor na opakowaniu jest równie cudny jak ten w rzeczywistości i ... odłożyłam na półkę tłumacząc sobie w duchu "trudno, przecież już jedną kupiłam".
Wróciłam do domu rozmyślając o "minty cudzie". Pojechałam do pracy a tam - nic tylko po głowie mi się tłukło "czemu tego nie kupiłam?!?!!"Już widziałam tę retro piękność w mojej nowej kuchni stojącą gdzieś w pobliżu retro robota kuchennego:)))
Kiedyś dawno temu przekonałam się, że nie ma się co czaić, tylko jak się coś podoba a nie kosztuje majątku, to się to kupuje od razu, bo później można żałować. I zawsze do tej pory trzymałam się tej zasady. Nie wiedzieć czemu nie tym razem!
Na drugi dzień pojechałam jednak i już mam:))) Od razu mi lepiej. Tamta pierwsza, którą kupiłam była plastikowa a ta jest masywniejsza (metalowa czy żeliwna? sama nie wiem) i na pewno dłużej mi posłuży. W dodatku (co oczywiście najważniejsze:)))) jest cuuudnie miętowa:)))) Obok niej przycupnęła nowa kurka - może ma coś do zważenia?
Jak Wam się podoba moja nowa zdobycz?
Miłego dnia! Pa:)))
Że lubię piec, to już wiecie. Zazwyczaj korzystam ze swoich sprawdzonych przepisów, ale czasami kusi, żeby spróbować coś innego. "Receptury" mam albo od znajomych albo wygrzebuję gdzieś na necie. Niektóre są banalnie proste a niektóre MUSZĄ (nie wiedzieć czemu) być udziwnione przez podanie objętości składników w gramach.
Wolę takie "krowie na rowie" wyłożone - szklanka mąki, pół szklanki itp. A nie tam zaraz 150 gram mąki, 120 gram cukru itd. Muszę wówczas odpalić internet, wpisać w google "ile to jest 150 gram mąki" i cały proces pichcenia się wydłuża.
Życie jest zbyt krótkie, żeby je komplikować:))) Postanowiłam więc kupić wagę kuchenną! Zaczęłam się rozglądać, ale wszędzie widziałam tylko (sic!) czerwone jakby innych kolorów nie było. U mnie szczerze mówiąc czerwonego w kuchni praktycznie nie uświadczysz. No może pomidory:))) Szukałam dalej. Aż pewnego dnia dostrzegłam ecru (a że do wizji nowej kuchni taka pasowała) plus do tego całkiem przyzwoita cena, to kupiłam. I cieszyłam się, że ułatwi mi to troszku pieczenie:))) Cieszyłam się aż do momentu, kiedy przez przypadek nie natknęłam się na miętowy bajeczny rarytasik w stylu retro!!!!
I co zrobiłam?!?!? Otworzyłam pudełko. Przekonałam się, że kolor na opakowaniu jest równie cudny jak ten w rzeczywistości i ... odłożyłam na półkę tłumacząc sobie w duchu "trudno, przecież już jedną kupiłam".
Wróciłam do domu rozmyślając o "minty cudzie". Pojechałam do pracy a tam - nic tylko po głowie mi się tłukło "czemu tego nie kupiłam?!?!!"Już widziałam tę retro piękność w mojej nowej kuchni stojącą gdzieś w pobliżu retro robota kuchennego:)))
Kiedyś dawno temu przekonałam się, że nie ma się co czaić, tylko jak się coś podoba a nie kosztuje majątku, to się to kupuje od razu, bo później można żałować. I zawsze do tej pory trzymałam się tej zasady. Nie wiedzieć czemu nie tym razem!
Na drugi dzień pojechałam jednak i już mam:))) Od razu mi lepiej. Tamta pierwsza, którą kupiłam była plastikowa a ta jest masywniejsza (metalowa czy żeliwna? sama nie wiem) i na pewno dłużej mi posłuży. W dodatku (co oczywiście najważniejsze:)))) jest cuuudnie miętowa:)))) Obok niej przycupnęła nowa kurka - może ma coś do zważenia?
Jak Wam się podoba moja nowa zdobycz?
Miłego dnia! Pa:)))
poniedziałek, 23 czerwca 2014
Intensywny weekend i Dzień Ojca:)
Witajcie:)))
Weekend minął nam baaaardzo intensywnie:) W sobotę wybraliśmy się nad morze. Trochę wiało, ale pogoda ogólnie dopisała. Maluchy miały wieeelką piaskownicę czyli zabawowe szaleństwo:)))
W niedzielę wymyśliliśmy wycieczkę rowerową:))) Tak Drogi Czytelniku - wsiadłam na rower w weekend:))) Niewiarygodne? A jednak:))) Mało tego - było rewelacyjnie! Wybraliśmy się w świetne miejsce - stworzone z myślą o rowerzystach i amatorach sportów wodnych - do Rutland Water. Na jednych i drugich czekają tam wypożyczalnie wszelkiego potrzebnego sprzętu, wyznaczone ścieżki rowerowe, "wodne szlaki" i świetne widoki.
Wypożyczyliśmy rowery i specjalną podwójną przyczepkę dla Maluchów, którą dzielnie ciągnął tato:))) Mama zabezpieczała tyły i nadzorowała całą akcję.
Rutland to sztuczny zbiornik wodny, którego część stanowi rezerwat przyrody. Jest także miejscem szczególnej ochrony ptaków. Wszędzie można natknąć się na pasące się beztrosko owce, co stanowi dodatkową atrakcję dla dzieci:))
Mimo wytężonej aktywności ruchowej, spędziliśmy bardzo relaksujący, rodzinny czas:)))
****
Dziś "Dzień Ojca" - naszemu Tatusiowi zrobiliśmy małą niespodziankę:)) Oto fragment:
A mojemu osobistemu - składam najwspanialsze życzenia:))) Duża buźka Tatko! Kocham Cię:)
Miłego dnia Wam życzę! Pa:))
Weekend minął nam baaaardzo intensywnie:) W sobotę wybraliśmy się nad morze. Trochę wiało, ale pogoda ogólnie dopisała. Maluchy miały wieeelką piaskownicę czyli zabawowe szaleństwo:)))
W niedzielę wymyśliliśmy wycieczkę rowerową:))) Tak Drogi Czytelniku - wsiadłam na rower w weekend:))) Niewiarygodne? A jednak:))) Mało tego - było rewelacyjnie! Wybraliśmy się w świetne miejsce - stworzone z myślą o rowerzystach i amatorach sportów wodnych - do Rutland Water. Na jednych i drugich czekają tam wypożyczalnie wszelkiego potrzebnego sprzętu, wyznaczone ścieżki rowerowe, "wodne szlaki" i świetne widoki.
Wypożyczyliśmy rowery i specjalną podwójną przyczepkę dla Maluchów, którą dzielnie ciągnął tato:))) Mama zabezpieczała tyły i nadzorowała całą akcję.
Rutland to sztuczny zbiornik wodny, którego część stanowi rezerwat przyrody. Jest także miejscem szczególnej ochrony ptaków. Wszędzie można natknąć się na pasące się beztrosko owce, co stanowi dodatkową atrakcję dla dzieci:))
Mimo wytężonej aktywności ruchowej, spędziliśmy bardzo relaksujący, rodzinny czas:)))
****
Dziś "Dzień Ojca" - naszemu Tatusiowi zrobiliśmy małą niespodziankę:)) Oto fragment:
A mojemu osobistemu - składam najwspanialsze życzenia:))) Duża buźka Tatko! Kocham Cię:)
Miłego dnia Wam życzę! Pa:))
czwartek, 19 czerwca 2014
Perfekcyjny poranek:))
Witajcie,
Jak zapewnić perfekcyjny dzień? Najlepiej zacząć od perfekcyjnego poranka:)))
Niech ktoś nas cuudnie przywita (a jak nie ma komu, to proponuję taki piękny napisik umieścić gdzieś w zasięgu wzroku - kupiłam go z myślą o nowej kuchni:))) Gwarantuję, że nawet po nie najlepszej nocy taki napis przywoła dobry nastrój!
Do tego proponuję *na śniadanie/po śniadaniu/zamiast śniadania (*niepotrzebne skreślić) zapodać takie z pozoru zwyczajne ciasteczka. Powtarzam Z POZORU, bo tak na prawdę, to maślano-kokosowe niebo w gębusi a na dodatek robi się je w 5 minut!!!!!! Co by nie być wiśnią (lub jak kto woli świnią:))) to podam przepis, który znalazłam gdzieś w necie i troszkę go zmodyfikowałam.
Ciasteczka maślano-kokosowe
Jak zapewnić perfekcyjny dzień? Najlepiej zacząć od perfekcyjnego poranka:)))
Niech ktoś nas cuudnie przywita (a jak nie ma komu, to proponuję taki piękny napisik umieścić gdzieś w zasięgu wzroku - kupiłam go z myślą o nowej kuchni:))) Gwarantuję, że nawet po nie najlepszej nocy taki napis przywoła dobry nastrój!
Do tego proponuję *na śniadanie/po śniadaniu/zamiast śniadania (*niepotrzebne skreślić) zapodać takie z pozoru zwyczajne ciasteczka. Powtarzam Z POZORU, bo tak na prawdę, to maślano-kokosowe niebo w gębusi a na dodatek robi się je w 5 minut!!!!!! Co by nie być wiśnią (lub jak kto woli świnią:))) to podam przepis, który znalazłam gdzieś w necie i troszkę go zmodyfikowałam.
Ciasteczka maślano-kokosowe
- 120 g miękkiego masła,
- 1 szklanka mąki,
- 3 łyżki cukru pudru,
- trochę wiórek kokosowych (według uznania),
- 4 krople aromatu śmietankowego
Ciasto ma tłustą konsystencję a po upieczeniu są delikatnie kruche:)))
poniedziałek, 16 czerwca 2014
Lukier, cukier i posypka:)
Witajcie:))
Dawno temu kupiłam kolorowy lukier w kostkach do dekoracji ciast. Nabrał już mocy urzędowej i wczoraj się za niego zabrałam:))) Śmiało mogę powiedzieć, że chylę czoła przed wszystkimi cukiernikami artystami, którzy potrafią wyczarować takie cuuudeńka, że aż brakuje tchu w piersi jak się to ogląda! Nie jest to takie proste. Zresztą chyba też konsystencja tego kupionego przeze mnie lukru nie była taka jakiej się spodziewałam. Strasznie się kleił przy jakiejkolwiek próbie formowania czegokolwiek! Myślałam, że to będzie jak z plasteliną, ale niestety nie. Mimo to zabawę miałam przednią:))))
U mnie więc śmiało! Nie zatyka z wrażenia, ale pokazać pokazuję:))))
Serducho, świnka, Pszczółka Maja oraz liszka-Franciszka:))) Wszystko jak widać robione ręcznie poza kwiatkami - te popełniłam przy użyciu plastikowej "wycinarki".
Część zrobiłam z nektarynkami i posypką. A na tabliczce sekret zrównoważonej diety:)))
Do tego specjalne "obufie" (wiem, wiem z błędem, ale to z dedykacją dla mojej Siory, żeby przypomnieć pewien wyjazd:)))
Papciochy oczywiście nie tylko do kuchni, ale dziś musiały zaistnieć, bo świetnie wpisują się w temat:)))
Idąc tym tropem nikogo nie zdziwi prezent, jaki wybrałam Maluchom na Dzień Dziecka (sponsorowany przez Dziadków - jeszcze raz dziękujemy:)
Urocze drewniane akcesoria kuchenne wraz z małą kuchnią. Największym wzięciem cieszy się jajko z żółtkiem-rzepem i kartonik mleka:)))
Ciekawa jestem czy Wy też mieliście okazje powalczyć z lukrem plastycznym? A może robicie go sami? Może jakieś małe porady - chętnie skorzystam:)))
Pozdrawiam cieplutko i życzę dobrego dnia!
Dawno temu kupiłam kolorowy lukier w kostkach do dekoracji ciast. Nabrał już mocy urzędowej i wczoraj się za niego zabrałam:))) Śmiało mogę powiedzieć, że chylę czoła przed wszystkimi cukiernikami artystami, którzy potrafią wyczarować takie cuuudeńka, że aż brakuje tchu w piersi jak się to ogląda! Nie jest to takie proste. Zresztą chyba też konsystencja tego kupionego przeze mnie lukru nie była taka jakiej się spodziewałam. Strasznie się kleił przy jakiejkolwiek próbie formowania czegokolwiek! Myślałam, że to będzie jak z plasteliną, ale niestety nie. Mimo to zabawę miałam przednią:))))
U mnie więc śmiało! Nie zatyka z wrażenia, ale pokazać pokazuję:))))
Serducho, świnka, Pszczółka Maja oraz liszka-Franciszka:))) Wszystko jak widać robione ręcznie poza kwiatkami - te popełniłam przy użyciu plastikowej "wycinarki".
Papciochy oczywiście nie tylko do kuchni, ale dziś musiały zaistnieć, bo świetnie wpisują się w temat:)))
Urocze drewniane akcesoria kuchenne wraz z małą kuchnią. Największym wzięciem cieszy się jajko z żółtkiem-rzepem i kartonik mleka:)))
Pozdrawiam cieplutko i życzę dobrego dnia!
sobota, 14 czerwca 2014
Historia pewnej kartki i cynowy cukierasek:)
Witajcie:)))
Zacznę od tego, że będąc ostatnio w PL znalazłam część mojej sentymentalnej listowej kolekcji.
To były czasy! Wyczekiwało się na każdy list od kogoś i cieszyło się, że ktoś pamięta. Teraz smsy załatwiają sprawę...
Pamiętam ile frajdy miałam, gdy będąc na koloniach dostawałam listy od Rodzinki! Pisał każdy osobno: Mamcia, Tato i Babcia Irenka:))) Trochę osładzały mi tęsknotę i były niezbitym dowodem na łączącą nas więź! A po koloniach i innych wypadach miałam adresy nowych znajomych, z którymi później korespondowałam.
Osobą, z którą przez szereg dłuuuugich lat wymieniałyśmy się listami, była moja wychowawczyni z pierwszych koloni. Pani Aleksandra opisywała mi różne codzienne rzeczy, ale najbardziej w pamięci pozostały mi jej rewelacyjne opisy zmieniających się pór roku. W mistrzowski sposób dobierała słowa tak, że miało się wrażenie, że to nie zwykły list, ale barwna fotografia! Było mi niezmiernie miło, że mimo iż byłam niespełna dziewięcioletnim dzieckiem, to ktoś DOROSŁY ma chęć do mnie pisać:)))
Niestety po kilkunastu latach (nie z mojej winy) korespondencja ustała... A szkoda.
Na pamiątkę pozostały mi wszystkie listy, które od niej otrzymałam:)))
Mam też takie perełki, które wywołują mój uśmiech. Z Michałem mam kontakt do dziś dnia (ma wspaniałą żonę i dwójkę uroczych dzieci). Mam nadzieję, że "P.S.1" przedawniło się już na tyle, że nie pogniewa się, że to publikuję:))))
Napiszę Wam teraz historię pewnej kartki:)))
Moja Mama Chrzestna ma niedługo urodziny i postanowiłam zrobić jej niespodziankę wysyłając kartkę z życzeniami. Wczoraj udałam się na "moją" pocztę, która czasami bywa zamknięta, ale w zastępstwie wszelkie "pocztowe" sprawy można załatwić w tym samym budynku w sklepie. Podchodzę do prowizorycznego okienka podaję kopertę (fioletową, standardowych rozmiarów i o równie standardowej wadze z wielgachnym adresem Cioci napisanym na środki i moim adresem napisanym maleńkimi literkami i umieszczonym w lewym górnym rogu - zgodnie z ogólnie przyjętymi normami). Proszę o znaczek do Polski. Starszy pan (no ale nie jakiś tam od razu dziadunio) trochę sapie, myśli, nadusza jakieś przyciski na swoim magicznym "pocztowym" ekraniku i drukuje (!) dla mnie znaczek. Prawie że upocony kończy swe dzieło, kasuje ode mnie 1,47 £ i tyle. I tu historia mogłaby się skończyć mój Drogi Czytelniku. O, nie! Ona tu się dopiero zaczyna:))) Wieczorem rozmawiam z Mamcią przez skype'a i mówię jej, że udało mi się dotrzeć na pocztę i wysłałam Cioci kartkę. Później z lekkim zadowoleniem z siebie (że jednak Ciocia dostanie karteczkę w odpowiednim terminie:)) poszłam spać.
Dziś pojechaliśmy na pierwszy (nasz) carboot sale i nawet coś upolowałam (ale o tym za chwilę:) wracamy. Otwieram drzwi z Mamelkiem na ręku i Martusią za rękę. Pod nogami "wala się" korespondencja, która przyszła gdy nas nie było. W sumie dwie koperty... W tym jedna FIOLETOWA, STANDARDOWYCH ROZMIARÓW I O RÓWNIE STANDARDOWEJ WADZE Z WIELGACHNYM ADRESEM CIOCI NAPISANYM NA ŚRODKU I MOIM ADRESEM NAPISANYM MALEŃKIMI LITERKAMI I UMIESZCZONYM W LEWYM GÓRNYM ROGU - ZGODNIE Z OGÓLNIE PRZYJĘTYMI NORMAMI:)))))))
Najpierw trafił mnie szlag, później się uśmiechnęłam (albo w odwrotnej kolejności:))) sprawdziłam czy "moja" poczta jest dziś otwarta i w te pędy ruszyłam wyjaśniać sprawę. Na miejscu okazało się, że starszy pan nadal tkwi w swoim prowizorycznym okienku, ale jest też otwarta NORMALNA poczta. Jak już przyszła moja kolej, to z wrażenia aż zapomniałam jak jest po angielsku słowo "znaczek":))) Wyjaśniłam sprawę, pani nakleiła kolejny znaczek (za który na szczęście nie musiałam zapłacić) i już! Mam tylko nadzieję, że w poniedziałek listonosz nie wręczy mi "fioletowej koperty, standardowych rozmiarów i o równie standardowej wadze itd." )))
Tak jak wspomniałam udało nam się (w końcu!!!) pojechać na carboot sale. Pogoda średnia (baliśmy się, że w każdym momencie może zacząć padać) i była wieeeelka lipa:(( Nic godnego uwagi... Prawie, bo jedną rzecz udało mi się przytargać do domu. Cudowną cynową donicę-wanienkę na kwiaty do ogrodu lub do wszelakiego innego zastosowania. Jest praktycznie nowa (zero śladów użytkowania).
Bardzo podobają mi się te uchwyty z grubego sznura niczym jakaś lina z okrętu:))) Zdjęcia tego nie oddają, ale jest dość spora i... co najlepsze - kosztowała tylko funta!!!! (I pomyśleć, że najpierw czaiłam się, żeby w ogóle podejść i spytać o cenę, bo wiem ile teraz takie rzeczy kosztują:)
Tym cynowym akcentem kończę przydługaśnego posta))
Miłego weekendu Wam życzę! Pa:)))
Zacznę od tego, że będąc ostatnio w PL znalazłam część mojej sentymentalnej listowej kolekcji.
To były czasy! Wyczekiwało się na każdy list od kogoś i cieszyło się, że ktoś pamięta. Teraz smsy załatwiają sprawę...
Pamiętam ile frajdy miałam, gdy będąc na koloniach dostawałam listy od Rodzinki! Pisał każdy osobno: Mamcia, Tato i Babcia Irenka:))) Trochę osładzały mi tęsknotę i były niezbitym dowodem na łączącą nas więź! A po koloniach i innych wypadach miałam adresy nowych znajomych, z którymi później korespondowałam.
Osobą, z którą przez szereg dłuuuugich lat wymieniałyśmy się listami, była moja wychowawczyni z pierwszych koloni. Pani Aleksandra opisywała mi różne codzienne rzeczy, ale najbardziej w pamięci pozostały mi jej rewelacyjne opisy zmieniających się pór roku. W mistrzowski sposób dobierała słowa tak, że miało się wrażenie, że to nie zwykły list, ale barwna fotografia! Było mi niezmiernie miło, że mimo iż byłam niespełna dziewięcioletnim dzieckiem, to ktoś DOROSŁY ma chęć do mnie pisać:)))
Niestety po kilkunastu latach (nie z mojej winy) korespondencja ustała... A szkoda.
Na pamiątkę pozostały mi wszystkie listy, które od niej otrzymałam:)))
Mam też takie perełki, które wywołują mój uśmiech. Z Michałem mam kontakt do dziś dnia (ma wspaniałą żonę i dwójkę uroczych dzieci). Mam nadzieję, że "P.S.1" przedawniło się już na tyle, że nie pogniewa się, że to publikuję:))))
Napiszę Wam teraz historię pewnej kartki:)))
Moja Mama Chrzestna ma niedługo urodziny i postanowiłam zrobić jej niespodziankę wysyłając kartkę z życzeniami. Wczoraj udałam się na "moją" pocztę, która czasami bywa zamknięta, ale w zastępstwie wszelkie "pocztowe" sprawy można załatwić w tym samym budynku w sklepie. Podchodzę do prowizorycznego okienka podaję kopertę (fioletową, standardowych rozmiarów i o równie standardowej wadze z wielgachnym adresem Cioci napisanym na środki i moim adresem napisanym maleńkimi literkami i umieszczonym w lewym górnym rogu - zgodnie z ogólnie przyjętymi normami). Proszę o znaczek do Polski. Starszy pan (no ale nie jakiś tam od razu dziadunio) trochę sapie, myśli, nadusza jakieś przyciski na swoim magicznym "pocztowym" ekraniku i drukuje (!) dla mnie znaczek. Prawie że upocony kończy swe dzieło, kasuje ode mnie 1,47 £ i tyle. I tu historia mogłaby się skończyć mój Drogi Czytelniku. O, nie! Ona tu się dopiero zaczyna:))) Wieczorem rozmawiam z Mamcią przez skype'a i mówię jej, że udało mi się dotrzeć na pocztę i wysłałam Cioci kartkę. Później z lekkim zadowoleniem z siebie (że jednak Ciocia dostanie karteczkę w odpowiednim terminie:)) poszłam spać.
Dziś pojechaliśmy na pierwszy (nasz) carboot sale i nawet coś upolowałam (ale o tym za chwilę:) wracamy. Otwieram drzwi z Mamelkiem na ręku i Martusią za rękę. Pod nogami "wala się" korespondencja, która przyszła gdy nas nie było. W sumie dwie koperty... W tym jedna FIOLETOWA, STANDARDOWYCH ROZMIARÓW I O RÓWNIE STANDARDOWEJ WADZE Z WIELGACHNYM ADRESEM CIOCI NAPISANYM NA ŚRODKU I MOIM ADRESEM NAPISANYM MALEŃKIMI LITERKAMI I UMIESZCZONYM W LEWYM GÓRNYM ROGU - ZGODNIE Z OGÓLNIE PRZYJĘTYMI NORMAMI:)))))))
Najpierw trafił mnie szlag, później się uśmiechnęłam (albo w odwrotnej kolejności:))) sprawdziłam czy "moja" poczta jest dziś otwarta i w te pędy ruszyłam wyjaśniać sprawę. Na miejscu okazało się, że starszy pan nadal tkwi w swoim prowizorycznym okienku, ale jest też otwarta NORMALNA poczta. Jak już przyszła moja kolej, to z wrażenia aż zapomniałam jak jest po angielsku słowo "znaczek":))) Wyjaśniłam sprawę, pani nakleiła kolejny znaczek (za który na szczęście nie musiałam zapłacić) i już! Mam tylko nadzieję, że w poniedziałek listonosz nie wręczy mi "fioletowej koperty, standardowych rozmiarów i o równie standardowej wadze itd." )))
Tak jak wspomniałam udało nam się (w końcu!!!) pojechać na carboot sale. Pogoda średnia (baliśmy się, że w każdym momencie może zacząć padać) i była wieeeelka lipa:(( Nic godnego uwagi... Prawie, bo jedną rzecz udało mi się przytargać do domu. Cudowną cynową donicę-wanienkę na kwiaty do ogrodu lub do wszelakiego innego zastosowania. Jest praktycznie nowa (zero śladów użytkowania).
Bardzo podobają mi się te uchwyty z grubego sznura niczym jakaś lina z okrętu:))) Zdjęcia tego nie oddają, ale jest dość spora i... co najlepsze - kosztowała tylko funta!!!! (I pomyśleć, że najpierw czaiłam się, żeby w ogóle podejść i spytać o cenę, bo wiem ile teraz takie rzeczy kosztują:)
Tym cynowym akcentem kończę przydługaśnego posta))
Miłego weekendu Wam życzę! Pa:)))
wtorek, 10 czerwca 2014
Czarny humor i post bez zdjęć:)
Witajcie:))
Jedna taka Pani dopytywała się o nowego posta:)) Spełniam jej marzenie - oto on.
Czasami (na szczęście rzadko:)) w domu pojawi się nieproszony gość w postaci pająka. Mnie one brzydzą i wolę nie mieć z nimi nic wspólnego.
Martusia najpierw woła:
- Mamuniu, jaki słodziutki pająk!
Później wita się z nim:
- Dzień dobry, pająku:)))
Po czym rzuca do mnie "scenicznym szeptem":
- Laczkiem go!!!
***
Będąc na spacerze bacznie obserwujemy przyrodę. Podglądamy ptaszki, mrówki (które wędrują czasami w bliżej nie określonym kierunku), żuki, robale i dżdżownice. Te ostatnio spotykamy w nie najlepszej formie. A dokładniej rzecz ujmując trafiają nam się martwe egzemplarze. (Może, to te upały). Staram się przekazać Martusi, że tak też bywa. W związku z tym nie ściemniam przy wysuszonym "denacie", że śpi, tylko mówię, że nie żyje (bez zagłębiania się w szczegóły). Jak widzę, że dżdżownicy coś dolega, to mówię, że jest chora (Martusia wówczas mówi, że trzeba dać jej plaster). No, ale jak się nie rusza, to wiadomo - nie żyje.
Wędrowaliśmy gdzieś i wracamy już do domu. Martusia grzecznie za rączkę (tak, tak od jakiegoś krótkiego czasu tak lubi:))) a Marcel biega gdzieś przed nami. My powoli, ale normalnym krokiem - Mamelek pędzi z przodu. W pewnym momencie potyka się i pada jak długi. Cisza. Nie porusza się.
Marta, ze znawstwem eksperta stwierdza:
- Nie żyje.
***
Byliśmy oglądać jeszcze raz nasz nowy dom. Poszliśmy tam całą familią plus z kolegą, który zna się na elektryce. Otworzył nam właściciel, Anglik tak na oko 45 letni.
Stoję w kuchni z Mamelkiem i kolegą a MąŻ z tym gościem rozmawia w korytarzu.
W pewnym momencie zauważam ze zgrozą jego tatuaż, który wystaje spod rękawa.
- On ma odwrócony krzyż!!!!!
Na to kolega rozglądając się po kuchni.
- Gdzie?!
Szeptem dodaję:
- Na ramieniu!
Na to kolega ze stoickim spokojem:
- Może tatuażysta miał odwrotnie ustawione krzesło.
***
To tyle u nas:) Mnie trzy dni temu dopadł katar sienny stąd brak siły na fotki! Jak mi minie, to będą.
Pa:)) Miłego dnia:))
Jedna taka Pani dopytywała się o nowego posta:)) Spełniam jej marzenie - oto on.
Czasami (na szczęście rzadko:)) w domu pojawi się nieproszony gość w postaci pająka. Mnie one brzydzą i wolę nie mieć z nimi nic wspólnego.
Martusia najpierw woła:
- Mamuniu, jaki słodziutki pająk!
Później wita się z nim:
- Dzień dobry, pająku:)))
Po czym rzuca do mnie "scenicznym szeptem":
- Laczkiem go!!!
***
Będąc na spacerze bacznie obserwujemy przyrodę. Podglądamy ptaszki, mrówki (które wędrują czasami w bliżej nie określonym kierunku), żuki, robale i dżdżownice. Te ostatnio spotykamy w nie najlepszej formie. A dokładniej rzecz ujmując trafiają nam się martwe egzemplarze. (Może, to te upały). Staram się przekazać Martusi, że tak też bywa. W związku z tym nie ściemniam przy wysuszonym "denacie", że śpi, tylko mówię, że nie żyje (bez zagłębiania się w szczegóły). Jak widzę, że dżdżownicy coś dolega, to mówię, że jest chora (Martusia wówczas mówi, że trzeba dać jej plaster). No, ale jak się nie rusza, to wiadomo - nie żyje.
Wędrowaliśmy gdzieś i wracamy już do domu. Martusia grzecznie za rączkę (tak, tak od jakiegoś krótkiego czasu tak lubi:))) a Marcel biega gdzieś przed nami. My powoli, ale normalnym krokiem - Mamelek pędzi z przodu. W pewnym momencie potyka się i pada jak długi. Cisza. Nie porusza się.
Marta, ze znawstwem eksperta stwierdza:
- Nie żyje.
***
Byliśmy oglądać jeszcze raz nasz nowy dom. Poszliśmy tam całą familią plus z kolegą, który zna się na elektryce. Otworzył nam właściciel, Anglik tak na oko 45 letni.
Stoję w kuchni z Mamelkiem i kolegą a MąŻ z tym gościem rozmawia w korytarzu.
W pewnym momencie zauważam ze zgrozą jego tatuaż, który wystaje spod rękawa.
- On ma odwrócony krzyż!!!!!
Na to kolega rozglądając się po kuchni.
- Gdzie?!
Szeptem dodaję:
- Na ramieniu!
Na to kolega ze stoickim spokojem:
- Może tatuażysta miał odwrotnie ustawione krzesło.
***
To tyle u nas:) Mnie trzy dni temu dopadł katar sienny stąd brak siły na fotki! Jak mi minie, to będą.
Pa:)) Miłego dnia:))
wtorek, 3 czerwca 2014
Minty mięta czyli rozmyty turkus
Witajcie:)))
Złapałam się na tym, że przy zakupach (i nie odkryłam tym Ameryki, bo robi tak wiele z Was:))) kieruję się zazwyczaj dwiema kategoriami: ceną i KOLOREM:))) A że ostatnio minty chodzi mi po głowie, tak więc moje kupowanie kończy się "miętowo".
Dlatego do kuchni MUSIAŁ wprowadzić się nowy mikser, bo nie mogłam przejść obojętnie koło jego retro wdzięków we wiadomej kolorystyce:)))
I jeszcze pastelowy róż jest przyczyną mego wielkiego zachwytu. Stąd emaliowany dzbanuszek (przywieziony z PL:)
Przygarnęłam też dwie pieczątki do ciasteczek domowej roboty, które były w komplecie z puszeczkami.
Tu pozostałe części do pary czyli owe puszeczki.
Martusia dostała minty czepek kąpielowy. Jak go wypatrzyłam w sklepie i przymierzyłam mojej Córci, to nie chciała go zdjąć:))) Między sklepowymi alejkami trochę budziła zainteresowanie, ale w końcu nie takie rzeczy się tu widuje na co dzień:)))
W naszym Centrum Handlowym (tak, tak szumna nazwa dla tych kilku sklepów, ale niech im będzie:))) Stoi taka cuuuudna waga.
***
Dwa słowa dołączyły do Martusiowego słownika:
Mamelek uwielbia bawić się kluczami. Zabawę ułatwia mu fakt, że wieszaczek z kluczami wisi w zasięgu jego małych rączek. MąŻ wybierał się do pracy i okazało się, że nie ma jego kluczy. Pyta się mnie czy ich nie widziałam. Mówię zgodnie z prawdą, że nie, ale Marcel się nimi bawił. Szukamy. Szukamy i szukamy a czas ucieka. W końcu Tata pyta Synka - Marcelek, gdzie są klucze? A Młody bez chwili zastanowienia podchodzi w przedpokoju do szafki na buty. Otwiera ją i wyjmuje klucze:)))
Wczoraj to samo, z tą tylko różnicą, że "zaginęły" moje klucze. Znów szukamy (a już jesteśmy prawie spóźnieni na umówione spotkanie do banku - w wiadomej sprawie:))) Pytam Mamelka - gdzie są klucze mamusi? Synuś podchodzi do buta Taty i wyjmuje klucze! Ma "skubany" dobrą pamięć:)))
To tyle na dziś. Miłego dnia:)))
ps. a Wy na jaki kolor obecnie "chorujecie"?
Złapałam się na tym, że przy zakupach (i nie odkryłam tym Ameryki, bo robi tak wiele z Was:))) kieruję się zazwyczaj dwiema kategoriami: ceną i KOLOREM:))) A że ostatnio minty chodzi mi po głowie, tak więc moje kupowanie kończy się "miętowo".
Dlatego do kuchni MUSIAŁ wprowadzić się nowy mikser, bo nie mogłam przejść obojętnie koło jego retro wdzięków we wiadomej kolorystyce:)))
I jeszcze pastelowy róż jest przyczyną mego wielkiego zachwytu. Stąd emaliowany dzbanuszek (przywieziony z PL:)
Przygarnęłam też dwie pieczątki do ciasteczek domowej roboty, które były w komplecie z puszeczkami.
Tu pozostałe części do pary czyli owe puszeczki.
Martusia dostała minty czepek kąpielowy. Jak go wypatrzyłam w sklepie i przymierzyłam mojej Córci, to nie chciała go zdjąć:))) Między sklepowymi alejkami trochę budziła zainteresowanie, ale w końcu nie takie rzeczy się tu widuje na co dzień:)))
W naszym Centrum Handlowym (tak, tak szumna nazwa dla tych kilku sklepów, ale niech im będzie:))) Stoi taka cuuuudna waga.
***
Dwa słowa dołączyły do Martusiowego słownika:
- kaczuszki - czyli laczuszki (papcie)
- kartofelki - czyli wafelki
Mamelek uwielbia bawić się kluczami. Zabawę ułatwia mu fakt, że wieszaczek z kluczami wisi w zasięgu jego małych rączek. MąŻ wybierał się do pracy i okazało się, że nie ma jego kluczy. Pyta się mnie czy ich nie widziałam. Mówię zgodnie z prawdą, że nie, ale Marcel się nimi bawił. Szukamy. Szukamy i szukamy a czas ucieka. W końcu Tata pyta Synka - Marcelek, gdzie są klucze? A Młody bez chwili zastanowienia podchodzi w przedpokoju do szafki na buty. Otwiera ją i wyjmuje klucze:)))
Wczoraj to samo, z tą tylko różnicą, że "zaginęły" moje klucze. Znów szukamy (a już jesteśmy prawie spóźnieni na umówione spotkanie do banku - w wiadomej sprawie:))) Pytam Mamelka - gdzie są klucze mamusi? Synuś podchodzi do buta Taty i wyjmuje klucze! Ma "skubany" dobrą pamięć:)))
To tyle na dziś. Miłego dnia:)))
ps. a Wy na jaki kolor obecnie "chorujecie"?
Subskrybuj:
Posty (Atom)