wtorek, 12 listopada 2013

Śrubka, kawa(?) i zioło

Hej, hej
Wczoraj znów było jak w bajce... czyli uwaga zaczyna się:)) Jadąc do pracy słyszałam jakiś dziwny stukot. W pierwszej chwili sądziłam, że to od ostatniego serwisowania (tak, tak - udało mi się serwisować rower - przyjął mnie w swym warsztacie nie kto inny jak pan Mamelek we własnej osobie. Spytacie jak czternastomiesięczne dziecię może być mechanikiem? Ano nie wiem:)) Wiem tylko tyle, że przy każdej nadarzającej się okazji dopada mój rower. Ostatnio tak skutecznie, że z ledwością domyłam mu ręce!!! ) Do rzeczy proszę, do rzeczy. Sądziłam, że Młody coś namieszał, aż w końcu ujrzałam przyczynę hałasu - obluzowany przedni błotnik (tylnego jeszcze nie mam zamontowanego - gdyby ktoś pytał:))) Śrubunia wisiała już prawie na końcu. Zatrzymałam się dokręciłam i w drogę. Długo nie trwało sytuacja się powtórzyła. A potem jeszcze raz i jeszcze raz, aż dałam sobie spokój. W tak zwanym "międzyczasie" odpadła przednia lampka. Dojechałam na miejsce poprawiłam lampkę, dokręciłam śrubkę znowu i tyle. Poszłam do pracy. Popracowałam. Skończyłam i pora wracać. Sprawdziłam śrubkę, zapaliłam lampkę, bo egipskie ciemności , założyłam kaptur (bo oczywiście padało) i ruszyłam. Po chwili znajomy chrobot. Myślę - śrubka. Zatrzymałam się dokręciłam. Później był most ciemny i mroczny niczym umysł Hanibala Lectera - brrr. Chrobocze znowu - tak oczywiście dla przypomnienia, że jest i ma się dobrze. Przejechałam most, potem chodniczkiem przy łabądkach i zatrzymałam się przy światłach. Schylam się, żeby przykręcić śrubkę... a jej już nie ma. Szura już sam błotnik. Śrubka świnia opuściła mnie wraz z nakładką. Myśl biegnie szybko - muszę odczepić błotnik, bo bez śrubki, to sam mi za chwilę odpadnie i się połamie! I tu właśnie wspomniana wyżej bajka. Wzięłam błotnik w rękę (z braku plecaka lub siatki - mówiłam, że jest przydatna, mówiłam!!!!) i niczym Don Kichot z La Manchy z lancą w dłoni ruszyłam dostojnie przed siebie. Jak "Rycerz Smętnego Oblicza" odjechałam szukać swej Dulcynei a przynajmniej Sancho Pansa:))) A deszcz zacinał, zacinał. A okularki całe zapadane parowały, oj parowały. I jeszcze ten błotnik w ręku!!!!
Wróciłam do domu. Szybki prysznic, obiad już czeka. Wstawiłam wodę na kawę i herbatę, bo tak już mam że muszę jedno i drugie wypić. Wszystko oczywiście w biegu, bo MąŻ zaraz szykuje się do pracy. Woda już jest. Zalewam. Dlaczego o tym piszę? Bo okazało się, że do filiżanki z kawą wrzuciłam również torebkę herbaty i takie "cudo" zaparzyłam:))) Ułamki sekund, coś się tam w trybikach odblokowało i zdążyłam choć uratować kawę:)))
W nagrodę postanowiłam zrelaksować się zakładając mój własny "ogródek kuchenny", który rano zakupiłam. Mmmm dla mnie cud, miód, malina:))


Szybciutko uporałam się z opakowaniem. Nawet je zdążyłam wyrzucić a później naszła chwila refleksji, że potrzebuję instrukcji. Wyciągnęłam opakowanie z powrotem (bez bólu, bo w koszu na recykling było:))) a tam co?!?! Wysiewać od lutego do czerwca!!!!! A my dziwnym zrządzeniem losu niewiedzieć czemu listopad mamy pełną gębą:))) To mnie załatwili "oszukiści"!!!!
Zdjęcie też marne, bo udało się zrobić tylko jedno nim padła bateria:)))) To i tak był udany dzień - mimo, że pod koniec dnia dwa razy sprawdzałam w kalendarzu czy to nie jest 13 w piątek:)))
Pa, pa!

2 komentarze:

  1. No hej hej bidulko. A nie mowilam zebys zrobila prawko??? Teraz jest okazja :)) Moze bys szybciej dotarla do mnie niz ja do Ciebie bo ja jade i dojechac nie moge :/ Zubrzysia

    OdpowiedzUsuń