sobota, 27 grudnia 2014

Co jest doktorku?

Witajcie:))
Koniec wałkowania tematu Świąt:))
Przechodzimy dalej.

Co jest doktorku?
Zapraszam do gabinetu.

Martusia jakiś miesiąc temu z hakiem dostała dziwnej wysypki pod paszką. W krótkim czasie przeszło na cały bok. Sama wysypka i nic poza tym. Ani temperatury, ani swędzenia nic. Nie poszliśmy od razu do lekarza, bo i tak przy samej telefonicznej rejestracji zaleciliby nam obserwację. No, ewentualnie ten osławiony już "Paracetamol" - hi,hi. Po kilku dniach jednak zaczęło jej to mocno przeszkadzać i MąŻ zabrał córcię do przychodni. Powiedziałam mu, żeby wspomniał, że miała też kaszel.
Po powrocie pytam:
- I co? Pamietałeś, żeby powiedzieć o kaszlu?
- Tak. Zapisał syrop i powiedział, że to pomoże i na wysypkę i na kaszel.
- ???

Magia jak nic:)))

***
Pierwsza ciąża. Wymarzona, wyśniona i dokładnie zaplanowana:))) Gdy tylko pojawiły się upragnione dwie kreski od razu pobiegliśmy z MęŻem do lekarza. Dodam tylko (tak na marginesie oczywiście, że tu w UK opiekę prenatalną uzyskuje się tak w okolicach 3 miesiąca:))
Wchodzimy mocno podekscytowani do gabinetu. Pada pytanie o cel wizyty. Mówię, że jestem w ciąży.
- Skąd państwo wiedzą? - pyta lekarz.
- Bo żona robiła test - odpowiada MąŻ.
- A chcą państwo tego dziecka?
Mocno zaskoczeni tym pytaniem, zapewniamy:
- Oczywiście!!!
Na to doktor rozpromienił się i powiedział:
- Gratuluję!!!

I to było na tyle. Zero badań, zero oględzin. Wizyta trwała dwie minuty. Fajnie jest być lekarzem w UK, co nie?

***
Od dłuższego czasu mam straszne problemy z pękającymi opuszkami palców. Zaczęło się od jednego kciuka a w najbardziej hardcorowym momencie popękanych palców miałam chyba osiem. Boli jak smok. Kto nie miał, nie zrozumie - na bank, bo wygląda w miarę niewinnie, ale tak nie jest. Byłam z tym nawet w PL u dermatologa nie pomogło. Domowe sposoby też zawiodły, choć stosowałam już chyba wszystko poza naparami z siemienia lnianego i urynoterapią:)))
Poprosiłam więc Mamcię, żeby kupiła mi "Tribiotic", bo słyszałam, że działa cuda. A że lubię poczytać, co mam brać/zażyć/zastosować, to zaczęłam czytać. A tam informacja:

"Stosowanie leku na duże powierzchnie uszkodzonej skóry może spowodować utratę słuchu..."

Co ma maść, którą zastosuję na palec do słuchu, to pojąć nie mogę:)) Chyba, że tym palcem przez przypadek podrapię się w ucho:))))



***
W liceum miałam potworne bóle brzucha. Czasami bolało tak, że nie dało rady normalnie funkcjonować. W ekstremalnych sytuacjach brałam nawet "Tramal". Ktoś mi podpowiedział, że być może to wrzody i powinnam zgłosić się na gastroskopię. Z wielkim strachem wybrałam się do gastrologa. Zaczął wypytywać i uznał, że nie mam typowych objawów przy wrzodach, więc nawet nie zrobi mi gastroskopii, bo nie widzi takiej potrzeby. Po dłuższej rozmowie (dodam, że byłam świeżo po zdanej maturze i egzaminach wstępnych na studia) stwierdził, że winny jest stres. Zapisał mi jakieś tabletki. Poszłam do apteki, kupiłam. Wracam do domu i czytam - a tam w skutkach ubocznych "myśli samobójcze" . To sobie pomyślałam - "ładnie mnie urządziłeś doktorku" :)))) No i oczywiście nie brałam. Wolałam ten bolący brzuch:)))

***
Dawno, dawno temu na studiach wybrałam się do lekarza rodzinnego. Już nie pamiętam dokładnie z jakiegoś powodu. Pewnie zapalenia gardła, które dopadało mnie notorycznie w lutym. Doktor - nazwijmy go na potrzeby bloga - Nowak był młodym bardzo sympatycznym facetem z troską podchodzącym do każdego pacjenta. Wysłuchał, zbadał, zapisał co trzeba. Na koniec spytał czy jest coś jeszcze, co by mi pomogło? A ja bez chwili namysłu odpaliłam dowcipnie, że "czerwony polar, który wypatrzyłam na ryneczku". Doktor Nowak uśmiechnął się.
Jakoś tak na drugi dzień, do przychodni udała się moja Mamcia. Też oczywiście do pana Nowaka (bo jak wspomniałam był naszym lekarzem rodzinnym). Po powrocie woła mnie i daje mi 50 złotych. Mocno zdziwiona pytam:
- A to co?
- Na czerwony polar - odpowiedziała Mamcia. - Pan doktor zapisał Ci go na receptę.

***
Również dawno, dawno temu, też na studiach zwichnęłam nogę w kostce. (Tak kurka wodna niefortunnie, że pierwszego dnia przerwy semestralnej:((
Stało się to chwilę po wyjściu z uczelni. Delikatnie mówiąc zrąbałam się ze schodów w przejściu podziemnym. Jakoś dojechałam do domu (tramwaj + autobus). Niby nic mi nie było, ale jak przy obiedzie ze śmiechem zaczęłam opowiadać moją historię rodzince i podczas prezentacji rzeczonej kostki okazało się, że zaczyna mi się wylewać ze skarpetki, to się zaniepokoiłam. Poprosiłam Tatę, żeby zawiózł mnie na pogotowie ratunkowe. Jedno, to główne mieliśmy w centrum a drugie stosunkowo blisko nas. Wybraliśmy to bliższe. Wchodzimy do budynku a tam ciemność i cisza. Widać tylko, gdzieś w oddali jakieś światełko. Okazało się, że to rejestracja. Podchodzimy, mówimy co się stało i pytamy o lekarza. (Kątem oka widzimy jakąś siedzącą panią w półmroku w białym kitlu z walizką lekarską). Na to pani rejestratorka uprzejmie:
- Nie ma. Jest tylko pani doktor na wyjeździe.

***
To tyle na dziś:))) Miłego dnia:)) W zdrowiu i bez lekarzy oczywiście:)))

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Życzenia i jeszcze coś:)

Witajcie:)
Zacznę od najważniejszego. Od życzeń:)) Będzie krótko, ale od serca:
Spokoju, zdrowia i miłości... tego Wam życzę... i niech się spełni!

***
U Martusi w przedszkolu był profesjonalny fotograf. Mogłam też przyjść z Mamelkiem. Bardzo mi zależało na takiej pamiątce.
Ustawić dwójkę MOICH Maluchów nie było łatwo:))) Nie będę się rozpisywać. Wystarczy, że popuścicie wodze fantazji:))) W rezultacie wybrałam tylko ich  jedno wspólne ujęcie i pięć różnych z samą córcią. Zdjęcia te miałam zamiar podarować bliskim w PL.
Postanowiłam przyozdobić ramki, bo te co dostaliśmy w komplecie były mocno słabe. Jak spodobają się obdarowanym, to je zostawią a jak nie, to przełożą do innych ramek:))


A tak wyglądały oryginalne ramki. Mocno żałobne. Nie wiem co to za "ponury żniwiarz" je wymyślił do dziecięcych fotek:)))


Ściskam mocno w ten piękny czas. Pa:)

niedziela, 21 grudnia 2014

Akcja - choinka:)

Witajcie:)
Zaczęło się od tego, że rano MąŻ miał pojechać po kilka spożywczych drobiazgów do sklepu. Pojechał... i wrócił z ogromną, żywą choinką!!! Musieliśmy przycinać czubek:))) Cieszę się z niej jak dziecko, bo już od ładnych paru lat ciągle planowaliśmy żywą choinkę i kończyło się jak zwykle na tej samej sztucznej:))) W tym roku miało być tak samo - najpierw rozmowa, że trzeba kupić w końcu prawdziwą a coraz bliżej Świąt utwierdzałam się w myślach, że jednak "sztuczniak". A tu taka niespodzianka:)))

Przy mocowaniu drzewka w stojaku udział wzięli:
Tato (dzielnie trzymający) oraz MąŻ.
(Bystre oko Drogiego Czytelnika raczy dojrzeć tylko jego prawą nogę :)


Niezawodna asysta:
aktorzy drugiego planu - Maluchy:)



Później moi kochani Rodzice zabrali wnuki na dłuuugi spacer a ja w tym czasie zabrałam się za przystrajanie choinki.

Poczułam się nawet jak w Bollywood. I wcale mój Drogi Czytelniku nie chodzi tu o feerię barw, która pojawiła się na naszym drzewku. Chodzi tu o muzykę. Zamiast słuchać kolęd, ja słuchałam tego co "zapuścił" mój hinduski sąsiad:))

Powrót rodzinki ze spaceru a ja nadal stroję.

Jak już byłam przy łańcuchach, to okazało się, że jest lipa, bo brakuje. Cóż było robić. Maluchy zasypiały przy Babcinej asyście a ja wybrałam się "na miasto".

W sklepie skusiłam się na świąteczne talerze (sześć małych i sześć dużych). Później obładowana siatami powędrowałam dalej. Los zesłał mi Renię (o której pisałam Wam ostatnio) i była tak miła, że zgodziła się mnie podwieźć do domku:)))) Ucieszyłam się tak wielce, że poszłam dokupić jeszcze sześć miseczek:)))
A żeby tego wszystkiego było mało - dostałam od Reni suuuper prezent - świąteczne ręczniki kuchenne z miętowym akcentem!!! Jestem nimi zachwycona!!! Tym bardziej, że zbieram ściereczki kuchenne. Kiedyś Wam zaprezentuję moją kolekcję:)))
DZIĘKUJĘ Reniu)))


A tak wygląda nasza choinka:))) Powiem szczerze, że już zapomniałam jak to jest dekorować prawdziwą choinkę. Że trzeba uważać na delikatne gałązki i pamiętać, że niektóre ozdoby trochę ważą.

Prawdziwa choinka to wspomnienie z dzieciństwa. Wigilia u moich Dziadków:)) Po wieczerzy, gdy brzuszki były już pełne a prezenty rozpakowane wchodziłam z moją ukochaną kuzynką pod stół i wbijałyśmy Dziadkowi w pięty igiełki z drzewka:))) Zawsze było przy tym dużo śmiechu.

W okresie letnim (podczas wspólnych wakacji u Dziadków) wchodziłyśmy pod tenże stół i zakładałyśmy Dziadkowi klamerki na nogawki:))



Akcja przeniosła się na jakiś czas do przedpokoju. Mamelek uwielbia wrzucać różności, do tej szparki na listy, którą mamy w drzwiach:))) Siostra stała "na czatach":))


Wieczorem wzięłam się za pierniczki. Zaczęłam wczoraj, ale zupełnie zapomniałam o tym, że ciasto trzeba wstawić na przynajmniej jeden dzień do lodówki. Dlatego mogłam je zacząć piec dopiero dzisiaj:))) Fotek nie zrobiłam, uwierzcie mi na słowo:)))

W domu pachnie teraz nieziemsko. Swoista mieszanina świątecznego drzewka i pierników!

Miłego dnia:)) Pa:))


piątek, 19 grudnia 2014

Renifery i prezenty:)

Witajcie:))
Chwilę temu...

Po kąpieli Martusia założyła koronę i weszła do szafy pozostawiając uchylone drzwi. Ja poszłam podgrzać mleko. Wchodzę do pokoju i wołam:
- Dzieci, mleko.
Mamelek przechodząc obok szafy domknął ją. Po chwili drzwi się otworzyły i usłyszeliśmy łomot. Martusia zahaczyła nóżką o zabawkę i runęła jak długa.
Pytam z troską, widząc że sytuacja opanowana i płaczu nie będzie:
- Ojoj, co się stało?
Na to Martusia poprawiając koronę:
- Księżniczka upadła...
***
W środę moja córcia miała w przedszkolu Christmas Party:)) Ku mojemu zaskoczeniu i wielkiej radości spotkałam tam Renkę z bloga "Tajemnicza kawiarenka", jej relację możecie zobaczyć TU (a przy okazji zajrzyjcie do niej, żeby zobaczyć jak cuuudnie haftuje!)

Najpierw były dziecięce występy (Martusia tańczyła z Mamunią, bo nie chciała z dziećmi:). Później było przepyszne jedzonko. Część specjałów przygotowały panie przedszkolanki a część przynieśli rodzice.

Największą niespodzianką dla wszystkich były renifery!!!


Nie zabrakło też Mikołaja, któremu pomagał elfik:)



Każde dziecko otrzymało prezent od Świętego oraz dodatkowy "przedszkolny", który był przeznaczony dla rodziców. A w środku - dziecięcy hand made:)) Dwie filcowo-koralikowe przywieszki, czerwona bombka z odciśniętą rączką dziecka, kalendarz na 2015 z wszytymi koralikami, podkładeczka - świecznik zrobiona z kawałka pnia.


Oraz Mikołaj "z rąsi" z masy solnej:)


Powiem Wam, że tymi prezentami bardzo się wzruszyłam. Będziemy mieli świetne pamiątki na lata!

Odkąd zmieniliśmy  Martusi przedszkole (od września się udało:) zauważyłam wielkie zmiany na plus. Chętniej chodzi do przedszkola i wraca sucha:))) Dużo więcej uwagi poświęcają każdemu dziecku w tym przedszkolu niż w tym poprzednim. Zabawy bardzo często są spersonalizowane a panie otwarte na dziecięce pomysły:) I też komunikacja z rodzicami jest zdecydowanie lepsza. Do tego wszelkie postępy w rozwoju dziecka można śledzić na bieżąco na stronie internetowej:))) Tak, tak - każde dziecko ma swoją stronkę:))

***
To tyle na dziś:)) Kolorowych snów:))Pa!

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Blogowe skarby:)

Witajcie:))
Dzisiaj przyjechali do nas moi kochani Rodzice!!!! Przywieźli masę przecudnych prezentów oraz  przeróżnych słodkości, wyszukanych kiełbas i wędlin (nie ma to jak kiełbaska ze sklepu "na górce":) domowych soczków i konfitur:))) Już mi błogo:))

Do tego przywieźli moje blogowe skarby. Od razu, tak na gorąco pokazuję je Wam:) Może powinnam poczekać na lepsze światło do jutra, ale mnie tak korciło, że nie wytrzymałam:))

Koziołeczek - przedszkolaczek, którego zdobyłam w ramach odgadniętej zagadki u Jareckiej TU Cudny, dopracowany w każdym calu z firmową metką Deszczowego Domu. Razem z podusią też z DD tworzą komplet:))) DZIĘKUJĘ Jarecka jeszcze raz:)))


Kolejne skarby posypały się z mega paki od Anstahe TU
Słodziakowy kotek z opaseczką na głowie i bransoletką na łapce. Wszystko dopasowane idealnie i uszyte z niesamowitą precyzją.


Kotek został wyposażony we własną pościel - podusię i kołderkę z bladziutkiego różu z transferkami. Fantastyczne!!!


Do tego biała podusia wprost wymarzona dla wielkiej miłośniczki kociaków, czyli Martusi:)


Przeuroczy fartuszek dla małego pomocnika:)


Woreczki. Idealne!!!


Transferki na postarzanym materiale i sam materiał. Zawsze po cichu wzdychałam do nich u Anstahe na blogu:)) A teraz mam i ja:)


Zeszyt w czerwoną krateczkę wraz z zakładeczką dla Martusi oraz zakładki dla mnie i Mamelka:))) Śliczne!!!


Słoiczek oczywiście z kotkiem (a właściwie dwoma, bo na nakrętce też jest:) i jeszcze serwetki!!!


I jak tu nie zwariować ze szczęścia:))) Martusia, Mamelek i ja jesteśmy zachwyceni!!! DZIĘKUJEMY za te wszystkie skarby!!! Mam nadzieję, że nic nie pominęłam, bo było tego baaardzo dużo. A najbardziej wzruszający jest fakt, że ta paczuszka została wysłana z odruchu serca:)))) Jakież to jest NIESAMOWITE!!!!

Chyba dziś nie zasnę z tych wielkich emocji:)))

Wszystkiego dobrego moi mili. Pa:))

ps. mała poprawka - odpowiadając na Wasze komentarze zauważyłam, że post wyświetlił mi się z poniedziałkową datą - cóż, według polskiego czasu było dwie po północy:))) A pisałam to wszystko w niedzielny, późny wieczór:)))

piątek, 12 grudnia 2014

Skąd wiadomo, że idą Święta?

Witajcie:)
Skąd wiadomo, że zbliża się Gwiazdka w UK?
Jak to skąd? Po świeżej dostawie bazi do sklepu:))) To fotka "trzaśnięta" wczoraj.


Pewnie mieli w sklepie "burzę mózgów" na temat: "jak zwiększyć sprzedaż przed świętami"? i "czym zachęcić klientów"?

John mówi do Richarda:
- Ty, a pamiętasz jak ostatnio Polacy przed świętami się rzucili na bazie?!?
- Masz rację. Dobry pomysł. Dawaj bazie!!!

***
A to już nasze dekoracje. Nie jest ich dużo z paru powodów. Jeden taki, nie za duży facet - obskubuje wszystko w zasięgu swoich łapek. Po drugie - nie wszystkie dekoracje się odnalazły po przeprowadzce a po trzecie jakoś mi tak pasuje:)

Kolejne półeczki w salonie. Te zamieszkały nad telewizorem. Rameczka czeka na fotki:)






Miętowa bombka:)


Zobaczcie jak urosły kwiaty, które przywiozłam ostatnio ze sklepu IKEA:))) I pierwsze karteczki - wszystkie Martusi od jej kolegów i koleżanek z przedszkola:)


Miłego dnia:) Pa!

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Naziemny personel Pana Boga:)

Witajcie:))
Sobota była pełna emocji:) Najpierw byliśmy na urodzinkach Martusi koleżanki z przedszkola:)) Godzinka na sali przygotowanej specjalnie dla dzieci: z dmuchanym zamkiem, rowerkami, samochodzikami, zjeżdżalniami, piłkami, "górą" do wspinaczki i innymi atrakcjami. Później przeszliśmy do drugiej sali, gdzie były różne smakołyki i pan magik (Martusia powiedziała, że to był Pan Robótka - ale patrząc na niego śmiało można się pokusić o stwierdzenie, że to był raczej jego dziadek:)))
Na koniec każde dziecko dostało pożegnalną paczuszkę. Martusia typowo dziewczęcą ze słodkościami i błyskotkami a Marcelek ze specjalnie dołożoną do typowo chłopięcych akcesoriów - uroczą książeczkę z pluszową trąbą słonia:)) Zrobiło mi się niezmiernie miło, bo widać było, że moja koleżanka - a mama solenizantki - zadbała o najdrobniejszy szczegół imprezy!

***
Kolejne emocje przyszły wieczorową porą:))
Pierwszy raz w życiu (!) wyszłam wieczorem z domu zostawiając MęŻa z Maluchami. Powód miałam niezwykle ważny!!! Do pobliskiej parafii przyjechał ks. Jan Kaczkowski!!! Tak, ten od książki - "Szału nie ma, jest rak".



Jadąc na to spotkanie, sama tak do końca nie wiedziałam czego będzie dotyczyło. Myślałam, że może będzie to trochę jak kazanie o tym jak żyć i o Bogu. A mówił o RAKU...

Ksiądz Jan Kaczkowski - jest doktorem teologii moralnej, bioetykiem, twórcą puckiego hospicjum. Sam choruje na glejaka mózgu. To co go dotknęło sprawia, że nie jest on czysto teoretykiem...

Spotkanie trwało dwie i pół godziny. Szkoda, że nie dłużej. Tego człowieka można słuchać i słuchać. Opowiada tak mądrze i jasno na tematy tak trudne... Gdyby każdy chory na raka lub jego rodzina mogła spotkać go na swojej drodze! To fenomen! Jak dokładnie potrafi określić kolejne etapy w życiu chorego. Mówi o tym jak w hospicjum wprowadza się pacjenta. O tym jak niezwykle ważna jest opieka paliatywna.
Uczy, że najpierw jest LĘK, który trzeba zamienić w STRACH. Należy dokładnie nazwać i określić przyczynę lęku.

Ksiądz Jan (a właściwie powinnam napisać Janek, bo ma dopiero 37 lat) to niesamowity człowiek z niebanalnym poczuciem humoru. Niepozorny a obdarzony niesamowitą charyzmą. To człowiek, który żartuje ze śmierci a jednocześnie ma do niej szacunek.
Oswaja śmierć ale nie zabiera nadziei!

Mówi, że ksiądz to naziemny personel Pana Boga:)) Cały czas podkreśla odpowiednie podejście do pacjenta i jego najbliższej rodziny.

Można mu pozazdrościć energii i optymizmu:)) Dużo żartuje. Pomiędzy mądre wyszukane zwroty wplata słowa powszechnie uważane za takie, które księdzu nie przystoją:)

Ma swojego VLOGA (coś na kształt wideo bloga) pt. "SMAK ŻYCIA". Koleżanka wiedząc o tym spytała go na tym spotkaniu "jak smakuje życie?" - szczególnie teraz po diagnozie. Na to ksiądz z filuternym uśmieszkiem powiedział - JEDWABIŚCIE!!!!

Tak wygląda książka, która jest wywiadem rzeką. Polecam! Można ją było nabyć po spotkaniu i otrzymać dedykacje. Ksiądz Jan powiedział na samym początku - "jestem watykańską handlarą i później będę chciał coś wam wcisnąć" :)) Dochód ze sprzedaży jest przeznaczony na hospicjum.


To już konkretne namiary na hospicjum, gdyby ktoś miał chęć wesprzeć. Warto!


Buziaki i zmiatam do pracy:)) Pa, miłego dnia:)




piątek, 5 grudnia 2014

Eksperyment:)

Witajcie:)
Kilka lat temu spotkałam na spacerze koleżankę z pracy. Od słowa do słowa i powiedziała mi, że NIE POSIADA żelazka! Patrzyłam na nią w osłupieniu jak na przybysza z innej planety wiedząc, że ma maleńkie dziecko. Nie mieściło mi się wówczas w głowie, że można nie prasować!!! W osłupieniu tym trwałam dość długo. Taktownie powstrzymałam się przed splunięciem przez lewe ramię i wyszeptaniem: "tfu, ki diabeł". Toż to niemalże jak średniowiecze zabobony!!!

Od tamtego czasu minęło wieeele kilowato godzin spędzonych przy desce do prasowania. Zawsze sumiennie prasowałam wszystkie rzeczy moich Maluchów a swoje tylko jak tego wymagały. Całe szczęście - MąŻ na samym początku naszego wspólnego zamieszkania przyjął do wiadomości fakt, że jak chce mieć coś wyprasowanego, to bierze się do dzieła. Nie było problemu:)

Aż nadszedł czas naszej przeprowadzki. Jak pisałam wielokrotnie, zanim ogarnęliśmy największy chaos żyliśmy dość spartańsko. Nie w głowie mi było prasowanie. Zaczął się wrzesień i Martusia zaczęła nowe przedszkole. Doszły kolejne obowiązki. Remont, przedszkole, praca. A ja mimo iż jestem szczęśliwą posiadaczką trzech żelazek (dwóch tradycyjnych i jednego turystycznego:)) nie miałam już sił na prasowanie. I wiecie co? Świat się kręci dalej:))) My wyglądamy normalnie. Martusia codziennie jest czysto ubrana do przedszkola a żelazko używam od święta. Dobrze mi z tym:)))

Dlatego Drogi Czytelniku - jak czasem czujesz się  (nomen-omen:) przygnieciony ilością domowych obowiązków, to czas odpuścić:)) Szczególnie teraz przed Świętami jest tyle rzeczy do zrobienia!!! Usiądź na chwilę, zaparz herbatkę i delektuj się chwilą.

Będąc jeszcze w PL wynalazłam "Herbatkę święty spokój" - choć smakiem przypomina raczej "Ostatnie namaszczenie" -  to powiem Wam, że działa. Ja - cierpiąca na deficyt świętego spokoju - pokusiłam się o taki jego ziołowy substytut:)))


Eksperyment się udał. Wszyscy wyszli z niego cało:)
Teraz zamiast prasowania mam trochę więcej czasu na drobne przyjemności takie jak na przykład te - zabawa w autobus:)) Martusia jest "panią kierowcą" a Mamelek pasażerem skupionym na czytaniu powieści.


I tym spokojnym akcentem, nieco pognieciona, ale nie mniej optymistycznie nastawiona do świata żegnam Was ja - mama Gosia:))

Miłego dnia, pa:)

wtorek, 2 grudnia 2014

Adwent - ALE:)

Witajcie:)
I zaczęło się... wielkie odliczanie do Cudu Narodzin. Dziś króciutko, do przemyślenia:)



Adwent, to taki czas, że trzeba się zmienić. Być lepszym, innym - dobrym człowiekiem. To najodpowiedniejszy moment by zacząć zmiany, ALE... Tak mój Drogi Czytelniku, zawsze jest jakieś ale.


ALE 1.
skoro tak bardzo wkurza mnie ta baba z pracy, to czemu właśnie ja mam być dla niej miła!!! O nie!!!
ALE 2.
skoro dzieci roznoszą dom, to jak krzyknę, to przestaną. Porządek musi być!
ALE 3.
skoro ON nie sprząta, to ja też nie będę tego robić. Koniec!
ALE 4.
skoro ciągle czekam na tego obiecanego maila, to i ja przestanę pisać. Czemu to ja muszę być tą sumienną osobą!
ALE 5.
skoro ja mam zły dzień, to czemu mam być miła.
ALE 6.
skoro ona się obraziła, to czemu ja mam pierwsza wyciągać dłoń!!!
ALE 7.
skoro inni się lenią w pracy, to czemu ja mam robić za nich! Nie zwariowałam!
ALE 8.
skoro mi jest ciężko, to czemu mam pomagać innym. Niech ktoś pomoże mi!
ALE 9.
skoro księża też nie wszyscy żyją zgodnie z tym co głoszą, to co dopiero ja! Niech się zajmą sobą!
ALE 10.
skoro inni kombinują, to czemu nie ja? Mam być gorsza?

I tak Drogi Czytelniku - jeśli choć dwa z pośród dziesięciu ALE jest Ci bliskie - czas NAPRAWDĘ na zmiany. Przede wszystkim zmiany swojego nastawienia. Uwierz mi, to nie jest łatwe. Czasem i ten czas do Świąt, to zbyt krótko. ALE warto!!! Może nasz gest w stronę drugiej osoby przejdzie bez echa a może ktoś właśnie na to czeka. Na ten impuls, uśmiech, wyciągnięcie dłoni.


Żyjemy na tym świecie tylko raz i nigdy się to nie powtórzy. Pozostawmy po sobie dobre wrażenie:))


ps. 1. miałam kiedyś jedno WIELKIE marzenie. A właściwie mam je nadal. Marzy mi się, że na moim pogrzebie znajdzie się choć jedna osoba, która powie - "odszedł DOBRY człowiek"...

ps. 2. najtrudniej będzie z ALE nr 1, bo ta baba z pracy wkurza mnie niesamowicie:)))


Miłego dnia:)) ALE niech będzie fajny:)) Pa!





poniedziałek, 1 grudnia 2014

IKEA - alergia murowana:))

Witajcie:)
W sobotę udało mi się namówić MęŻa na wyjazd do sklepu IKEA. Taki wyjazd graniczy niemal z cudem, bo on ma alergię na ten sklep:))) Po prostu go nie lubi i tyle. Jedyne co "osładza" mu cały wyjazd, to frytki i hot-dogi serwowane w ich restauracji - hi,hi:))) Ja też je lubię:)

Ostatni raz byliśmy w IKEA dwa lata temu!!!
Teraz pojechaliśmy tam głównie w poszukiwaniu nowego łóżka dla Martusi i biurka dla mnie. Jak już dotarliśmy na miejsce, to w oko wpadła mi cuudna półka idealna do kuchni!!! Niestety okazało się, że nie ma jej na stanie:( Z biurkiem też musiałam się pożegnać, bo by się nam nie zmieścił do auta. Tym bardziej, że w drodze powrotnej musieliśmy zahaczyć o sklep z telewizorami.

Maluchy super bawiły się w strefie dla dzieci dlatego kupiłam im ten namiocik, który od razu został zaadoptowany na ich potrzeby. Mieścimy się tam bez problemu wszyscy troje:)) To jest ich zamek. Martusia mówi, że ona jest księżniczką a Mamelek to książ:))
Kolorki są zdecydowanie ładniejsze niż na tych fotkach, ale jak wiadomo brak słoneczka robi swoje.


Od dawna planowałam zakup tej "rybackiej sieci" na pluszaki (zdążyłam ułożyć tylko część).
Tej tapety bym się pozbyła, ale jak pomyślę o kolejnej "rozwałce" w pokoju, to mi słabo, więc tapeta na razie zostaje:))


A to już wspomniane łóżko Martusi. Lubię taki prosty, klasyczny klimat. No i  musi być dużo różu i Myszka Minnie:) Jej poprzednie łóżko - "odziedziczył" Mamelek (też z IKEA, to właśnie po nie pojechaliśmy tam dwa lata temu:))


Oczywiście Mamelek ma pościel obowiązkowo z Myszką Miki:)) Obydwoje bardzo lubią oglądać "Klub przyjaciół Myszki Miki. Martusia z tej bajki nauczyła się nazywać i rozpoznawać wszystkie kształty:)
(Wiem, pogniecione, ale kupiłam to już jakiś czas temu wyprałam a później wsadziłam do szafy:).


Korzystając z tego, że zaprosiłam Was do pokoju Maluchów pokażę także gałeczki, które przywiozłam z PL z Home&You.


To już ostatnie zakupy (nie licząc czekoladek, ciasteczek oraz oczywiście frytek i hot-dogów:)) które udało mi się w tym dość szalonym tempie poczynić:))) Nie było czasu na rozczulanie i szczegółowe oględziny, bo alergia mogłaby się nasilić:)))
Na wielu blogach widziałam te cudne osłonki na doniczki i od razu zapragnęłam je mieć. Trochę to potrwało, ale mam i ja:)) Do tego upolowałam - hiacynty, amarylis oraz "gwiazdę betlejemską", która jest naszą pierwszą zapowiedzią zbliżających się Świąt.


Ta zakupowa sobota, to był naprawdę fajny czas:)

Miłego dnia. Pa:))
ps. a Wy jak - IKEA na "TAK" czy na "NIE"?