Witajcie:)
Czy może być coś lepszego niż porcja słodkości? Tak!!! Duuuuża porcja słodkości. Padło na pączki. Z pomocą przyszły mi dwie urocze świnki - Mama "Chrum-chrumowa" i córcia "Chrum-chrumówna". Tak oto przy wzorowej współpracy powstały pączki na bazie jogurtu greckiego w cynamonowo-pudrowej posypce:)))
Czasami trafia mnie szlag. Ot tak po prostu - trafia i już:) Mimo, że staram się z tym walczyć, to czasami chodzę podminowana. I wiecie co? Najlepszym saperem okazuje się moja Martusia. Patrzy na mnie i mówi: "Jesteś taka wesoła". Oczywiście wyraz mojej twarzy daleki jest od radości:)) ale jak tylko słyszę te słowa, to nie potrafię się już dłużej wkurzać:)))
Dziś tak króciutko Pa:)
środa, 29 stycznia 2014
piątek, 24 stycznia 2014
Trzy historie o brzydkich wyrazach
Witajcie:))
Dziś będzie o przeklinaniu, więc ludziom o słabych nerwach proponuję zaparzenie melisy:)
Historia nr 1
W moim rodzinnym kościele w okresie Świąt Bożego Narodzenia tradycją jest tzw. "żywy żłóbek". Na mszy oprócz Maryi, Józefa i małego Jezuska (w tej roli debiutują niemowlaki obojga płci:))) występują również zwierzątka - owieczki, osiołek, źrebaczek, kózka i króliczki. Dawno, dawno temu moja pięcioletnia wówczas siostrzenica poszła ze swoja mamą na taką mszę. Tłok, ścisk i każdy chce być jak najbliżej żłóbka. Mała Julka po nielada wysiłku dopchała się do ogrodzenia oddzielającego zwierzątka od modlących się ludzi. Jej mama została w tyle. W pewnym momencie gdy mała się odwraca, jej mama pyta: "I co? I co widzisz?". "Dupę osła" - odpowiedziała na głos Julka. Nie było osoby, która by się nie zaśmiała:)))
Historia nr 2
Marta na spacerku idzie po trawie z patykiem w ręku i mówi: "patyczek idzie po trawce, patyczek idzie po błocie, patyczek idzie po gównie". Na co ja szybko prostuję : "idzie po kupie". "Po GÓWNIE"!!! woła córcia:)
Historia nr 3
Ostrzegam z baaardzo brzydkim wyrazem!!!
Teściowa w zeszłym tygodniu złamała rękę. Poszła do lekarza. Z nadzieją w głosie pyta: "Panie doktorze i jak?" Na co strapiony lekarz po chwili namysłu odpala: "Muszę użyć brzydkiego słowa - ch..."
Tyle w temacie brzydkich słów. Czasami jak widać trzeba je użyć:) A doktorek, to jak widać zaszalał:))
A teraz zapraszam na tort:)
Pa, pa. Miłego weekendu Wam i sobie życzę:)))
Dziś będzie o przeklinaniu, więc ludziom o słabych nerwach proponuję zaparzenie melisy:)
Historia nr 1
W moim rodzinnym kościele w okresie Świąt Bożego Narodzenia tradycją jest tzw. "żywy żłóbek". Na mszy oprócz Maryi, Józefa i małego Jezuska (w tej roli debiutują niemowlaki obojga płci:))) występują również zwierzątka - owieczki, osiołek, źrebaczek, kózka i króliczki. Dawno, dawno temu moja pięcioletnia wówczas siostrzenica poszła ze swoja mamą na taką mszę. Tłok, ścisk i każdy chce być jak najbliżej żłóbka. Mała Julka po nielada wysiłku dopchała się do ogrodzenia oddzielającego zwierzątka od modlących się ludzi. Jej mama została w tyle. W pewnym momencie gdy mała się odwraca, jej mama pyta: "I co? I co widzisz?". "Dupę osła" - odpowiedziała na głos Julka. Nie było osoby, która by się nie zaśmiała:)))
Historia nr 2
Marta na spacerku idzie po trawie z patykiem w ręku i mówi: "patyczek idzie po trawce, patyczek idzie po błocie, patyczek idzie po gównie". Na co ja szybko prostuję : "idzie po kupie". "Po GÓWNIE"!!! woła córcia:)
Historia nr 3
Ostrzegam z baaardzo brzydkim wyrazem!!!
Teściowa w zeszłym tygodniu złamała rękę. Poszła do lekarza. Z nadzieją w głosie pyta: "Panie doktorze i jak?" Na co strapiony lekarz po chwili namysłu odpala: "Muszę użyć brzydkiego słowa - ch..."
Tyle w temacie brzydkich słów. Czasami jak widać trzeba je użyć:) A doktorek, to jak widać zaszalał:))
A teraz zapraszam na tort:)
Pa, pa. Miłego weekendu Wam i sobie życzę:)))
wtorek, 21 stycznia 2014
Laurka dla Babci i Dziadka
Dzień dobry:)
Dziś z racji "babciowego święta" a przy okazji jutrzejszego "dziadkowego" napiszę o wyjątkowych DZIADKACH. A mowa tu o dziadkach moich dzieci czyli moich Rodzicach:)
Zacznę od tego, że są też wspaniałymi Rodzicami a teraz Dziadkami a nawet i Pradziadkami, ale to już inna historia:)
Byli cali podekscytowani jak byłam w ciąży a jak pierwszy raz mieliśmy przyjechać do Polski z małą Martusią, to przyjęli nas w szczególny sposób. Przyszykowali wszystko - od łóżeczka, wanienki, przeróżnych ciuszków, pieluszek i zabawek na mydełku kończąc:))) Nie musiałam nic przywozić! Pokoik, w którym miałyśmy spać z Martusią był udekorowany balonikami i napisem "Witajcie". Zresztą za każdym razem robią wszystko, żeby nam było u nich fajnie jak ich odwiedzamy:)))
W planowanie Marcelka też byli zaangażowani! Mamcia zgodziła się przyjechać na kilka miesięcy tu do nas, żeby być podczas porodu z Martusią w domku a później pomagać mi przy Mamelku. Tato zgodził się "pilnować domostwa" i pierwszy raz w życiu być na tak długo z dala od żony. Gdyby nie ich pomoc, to pewnie tak szybko nie zdecydowalibyśmy się na drugiego Malucha:)
Dlatego Kochani Dziadkowie - duża buźka i 100 lat życzą Wam Martusia i Marcelek!!! DZIĘKUJEMY za wszystko i KOCHAMY BARDZO MOCNO!!!
Zapraszamy na kawkę i pycha ciasto z okazji Waszego Święta:))
Pamiętajcie o swoich Dziadkach - napiszcie, zadzwońcie albo przytulcie jak macie taką możliwość!
Pa:) Miłego świętowania:)
Dziś z racji "babciowego święta" a przy okazji jutrzejszego "dziadkowego" napiszę o wyjątkowych DZIADKACH. A mowa tu o dziadkach moich dzieci czyli moich Rodzicach:)
Zacznę od tego, że są też wspaniałymi Rodzicami a teraz Dziadkami a nawet i Pradziadkami, ale to już inna historia:)
Byli cali podekscytowani jak byłam w ciąży a jak pierwszy raz mieliśmy przyjechać do Polski z małą Martusią, to przyjęli nas w szczególny sposób. Przyszykowali wszystko - od łóżeczka, wanienki, przeróżnych ciuszków, pieluszek i zabawek na mydełku kończąc:))) Nie musiałam nic przywozić! Pokoik, w którym miałyśmy spać z Martusią był udekorowany balonikami i napisem "Witajcie". Zresztą za każdym razem robią wszystko, żeby nam było u nich fajnie jak ich odwiedzamy:)))
W planowanie Marcelka też byli zaangażowani! Mamcia zgodziła się przyjechać na kilka miesięcy tu do nas, żeby być podczas porodu z Martusią w domku a później pomagać mi przy Mamelku. Tato zgodził się "pilnować domostwa" i pierwszy raz w życiu być na tak długo z dala od żony. Gdyby nie ich pomoc, to pewnie tak szybko nie zdecydowalibyśmy się na drugiego Malucha:)
Dlatego Kochani Dziadkowie - duża buźka i 100 lat życzą Wam Martusia i Marcelek!!! DZIĘKUJEMY za wszystko i KOCHAMY BARDZO MOCNO!!!
Zapraszamy na kawkę i pycha ciasto z okazji Waszego Święta:))
Pamiętajcie o swoich Dziadkach - napiszcie, zadzwońcie albo przytulcie jak macie taką możliwość!
Pa:) Miłego świętowania:)
piątek, 17 stycznia 2014
Pollyanno - to wszystko przez ciebie:)
Dzień dobry!
Po długim namyśle wyszło mi, że to wszystko przez Pollyannę. "Jakie wszystko"? - spytacie. "Jaka znów Pollyanna"? Już wyjaśniam.
Wieki temu (pewnie jeszcze gdy rosły drzewa, z których zbudowano Biskupin - hi,hi) wpadła mi w ręce książka pani Eleanor H. Porter "Pollyanna". To historia jedenastoletniej dziewczynki, którą po śmierci ojca przygarnia surowa, wredna ciotka. Mała - choć jej nowa sytuacja nie jest zbyt różowa (żeby nie powiedzieć dosadniej też używając koloru:))), wciąż patrzy na świat optymistycznie i potrafi cieszyć się ze wszystkiego. Bawi się w "radość" - zabawę, której nauczył jej tatuś. W każdej napotkanej sytuacji, nawet przykrej (np. kara od ciotki) potrafi znaleźć pierwiastek dobra. Coś na zasadzie - "złamałeś nogę?" - "ciesz się, że tylko jedną, zawsze mogłeś połamać obie".
I ja, niczym ta Polyanna, w każdej sytuacji wyłapuję jakieś plusy. No, przynajmniej próbuję:))) Przykład? Bardzo proszę - wracam w ulewie do domu i próbując na przejściu "przycisnąć zielone" zostaję ochlapana z góry na dół przez jakieś dwa urocze auta (a raczej przez ich milusich właścicieli). Jestem mokrusieńka. Odruchowo ciśnie się na usta jedno określenie na tych panów. Zaraz jednak przywołuję się do porządku (czyli wraca Pollyanna:) i myślę tylko - "Za chwilę będę w ciepłym domku. Przebiorę się w suchutkie ciuchy i zjem ciepły obiadek". Wierzcie mi lub nie, ale to działa!!!! Owszem nie mówię, że nigdy nie mam złego dnia czy chwili zwątpienia. Mam a jakże! Ale grunt, to pozytywne myślenie. Tego trzeba się uczyć każdego dnia!
Do Pollyanny dołączył pewien mnich - on też nawołuje do optymistycznego nastawienia. (Zabawne, że na okładce pojawił się znajomy Włoch - Vito Casetti z "Europa da się lubić" zamiast jakiegoś prawdziwego mnicha:)))
Książka (mimo, że napisana jak typowy amerykański poradnik - czyli sto razy powtarza te same rzeczy) zawiera uniwersalne prawdy i pewne podpowiedzi jak dobrze żyć . Niby wszystko takie oczywiste - a jednak - dowiedziałam się na przykład, że gdy chcemy wdrożyć w swoje życie nowy nawyk potrzebujemy około trzydziestu dni. Musimy być jednak konsekwentni. Chcemy powiedzmy nauczyć się wcześnie wstawać. Zacznijmy nastawiać swój budzik na wyznaczoną godzinę i z uporem maniaka robić to codziennie. Mnich jednak ostrzega, że nie jest to proste - ale dodaje, że jak najbardziej możliwe:))
Albo wspomina o tym, żeby nie rozpamiętywać zbyt długo przykrych sytuacji lub tym bardziej, nie myśleć o nich przed snem. Spotkało Cię coś przykrego w pracy? Nie analizuj zbyt długo, nie rozmyślaj o tym przez pół wieczoru - szkoda Twojego życia na złe emocje!!! Stało się i tyle. Trzeba iść do przodu!
I żeby już nie przynudzać, bo ja ostatnio mogłabym o tym zbyt długo:))) Prezentuję nowy "przepiśnik", który powstał z myślą o pewnej przesympatycznej osóbce w ramach podziękowania.
A na koniec muffinki o samku "banana & toffi"
Pa, pa:) Kolorowego dnia Wam i sobie życzę:))
Po długim namyśle wyszło mi, że to wszystko przez Pollyannę. "Jakie wszystko"? - spytacie. "Jaka znów Pollyanna"? Już wyjaśniam.
Wieki temu (pewnie jeszcze gdy rosły drzewa, z których zbudowano Biskupin - hi,hi) wpadła mi w ręce książka pani Eleanor H. Porter "Pollyanna". To historia jedenastoletniej dziewczynki, którą po śmierci ojca przygarnia surowa, wredna ciotka. Mała - choć jej nowa sytuacja nie jest zbyt różowa (żeby nie powiedzieć dosadniej też używając koloru:))), wciąż patrzy na świat optymistycznie i potrafi cieszyć się ze wszystkiego. Bawi się w "radość" - zabawę, której nauczył jej tatuś. W każdej napotkanej sytuacji, nawet przykrej (np. kara od ciotki) potrafi znaleźć pierwiastek dobra. Coś na zasadzie - "złamałeś nogę?" - "ciesz się, że tylko jedną, zawsze mogłeś połamać obie".
I ja, niczym ta Polyanna, w każdej sytuacji wyłapuję jakieś plusy. No, przynajmniej próbuję:))) Przykład? Bardzo proszę - wracam w ulewie do domu i próbując na przejściu "przycisnąć zielone" zostaję ochlapana z góry na dół przez jakieś dwa urocze auta (a raczej przez ich milusich właścicieli). Jestem mokrusieńka. Odruchowo ciśnie się na usta jedno określenie na tych panów. Zaraz jednak przywołuję się do porządku (czyli wraca Pollyanna:) i myślę tylko - "Za chwilę będę w ciepłym domku. Przebiorę się w suchutkie ciuchy i zjem ciepły obiadek". Wierzcie mi lub nie, ale to działa!!!! Owszem nie mówię, że nigdy nie mam złego dnia czy chwili zwątpienia. Mam a jakże! Ale grunt, to pozytywne myślenie. Tego trzeba się uczyć każdego dnia!
Do Pollyanny dołączył pewien mnich - on też nawołuje do optymistycznego nastawienia. (Zabawne, że na okładce pojawił się znajomy Włoch - Vito Casetti z "Europa da się lubić" zamiast jakiegoś prawdziwego mnicha:)))
Albo wspomina o tym, żeby nie rozpamiętywać zbyt długo przykrych sytuacji lub tym bardziej, nie myśleć o nich przed snem. Spotkało Cię coś przykrego w pracy? Nie analizuj zbyt długo, nie rozmyślaj o tym przez pół wieczoru - szkoda Twojego życia na złe emocje!!! Stało się i tyle. Trzeba iść do przodu!
I żeby już nie przynudzać, bo ja ostatnio mogłabym o tym zbyt długo:))) Prezentuję nowy "przepiśnik", który powstał z myślą o pewnej przesympatycznej osóbce w ramach podziękowania.
A na koniec muffinki o samku "banana & toffi"
Pa, pa:) Kolorowego dnia Wam i sobie życzę:))
poniedziałek, 13 stycznia 2014
Warzywne bajania
Witajcie,
Dziś jest poniedziałek a ja zahaczę o piątek:))
W piątki jadamy bezmięsnie. A przynajmniej staramy się:)) Taka tradycja. A za rybami nie przepadam. Tak wiem, że są zdrowe, smaczne itd. Ale jakoś wielką ich fanką nie jestem. Owszem zjem pieczonego łososia (w folii z masełkiem:) wędzoną makrelkę czy śledzia, ale przymusu nie ma:)
A już wigilijnemu karpiowi mówię kategoryczne: NIE!!! Po co tyle ości!!! Człowiek potem je w stresie, że się udławi:))
Z czasem brakuje pomysłów na szybkie piątkowe obiady (ryba była, naleśniki w każdej postaci były, pierogi leniwe były). Wszystko inne wymaga więcej uwagi i czasu. Tego ostatniego jak na lekarstwo:))) Pozostają WARZYWA:))) Lubię chyba wszystkie (tfu, zapomniałam o selerze naciowym, tfu, tfu).
Można zapiec ziemniaczki. Mmmm - ostatnio dostałam przepis na kartofle ze śmietaną z piekarnika. Pycha!!!
Albo zabrać się za inne warzywka, bo te - robią się same!!! Najpierw delikatnie zeszklę pokrojoną w kosteczkę cebulkę a później dodaję wszystkie warzywa, które wpadną mi w ręce (oprócz ziemniaków, bo te, tu na fotkach tak przez przypadek:) Wszystko solę, dodaję pieprz i przyprawę do mięsa mielonego (Prymat). To moja ulubiona mieszanka, którą pakuję prawie wszędzie (wyjątek stanowią chyba tylko ciasta i desery;) Jak się trochę podsmażą, to podlewam je wodą niech się duszą (później przyjdę im z pomocą:)))
Takie duszone warzywka podaję z ryżem (może być tylko ugotowany albo - jak szaleć, to szaleć - ugotowany i podsmażony z cebulką i odrobiną curry:))
Jestem ciekawa jakie jest Wasze "bezmięsne danie na szybko" ?
Pa! Miłego dnia:)))
Dziś jest poniedziałek a ja zahaczę o piątek:))
W piątki jadamy bezmięsnie. A przynajmniej staramy się:)) Taka tradycja. A za rybami nie przepadam. Tak wiem, że są zdrowe, smaczne itd. Ale jakoś wielką ich fanką nie jestem. Owszem zjem pieczonego łososia (w folii z masełkiem:) wędzoną makrelkę czy śledzia, ale przymusu nie ma:)
A już wigilijnemu karpiowi mówię kategoryczne: NIE!!! Po co tyle ości!!! Człowiek potem je w stresie, że się udławi:))
Z czasem brakuje pomysłów na szybkie piątkowe obiady (ryba była, naleśniki w każdej postaci były, pierogi leniwe były). Wszystko inne wymaga więcej uwagi i czasu. Tego ostatniego jak na lekarstwo:))) Pozostają WARZYWA:))) Lubię chyba wszystkie (tfu, zapomniałam o selerze naciowym, tfu, tfu).
Można zapiec ziemniaczki. Mmmm - ostatnio dostałam przepis na kartofle ze śmietaną z piekarnika. Pycha!!!
Takie duszone warzywka podaję z ryżem (może być tylko ugotowany albo - jak szaleć, to szaleć - ugotowany i podsmażony z cebulką i odrobiną curry:))
Jestem ciekawa jakie jest Wasze "bezmięsne danie na szybko" ?
Pa! Miłego dnia:)))
sobota, 11 stycznia 2014
Książki i różnice pomiędzy kobietą a mężczyzną
Hej, hej
jak wieczorem jestem już bardzo zmęczona a Maluchy nadal buszują w swoich łóżkach, to nie pozostaje mi nic innego jak tylko wziąć do ręki książkę. Lubię Grocholę. Dobrze się ją czyta. Nic skomplikowanego, żadna filozofia - ale zawsze między wierszami przemyca jakieś ważne sprawy:))
"Trochę większy poniedziałek" - to zbiór felietonów. Odpowiedni do autobusu, pociągu czy poczekalni u lekarza. Dlaczego? Bo każdy felieton jest o czymś innym i nawet jak by nam ktoś mocno przeszkadzał w czytaniu, to za bardzo się nie pogubimy:)))
"Houston, mamy problem" - jednym się podoba innym nie. Ja jestem z tych pierwszych:) Grochola pisze tu z męskiego punktu widzenia. Głównym bohaterem jest facet, który niedawno rozstał się z dziewczyną, coś mu nie poszło w pracy i nadal jest pod przeogromnym wpływem mamusi:)))
Fajnie ukazuje różnice pomiędzy kobietą a mężczyzną.
jak wieczorem jestem już bardzo zmęczona a Maluchy nadal buszują w swoich łóżkach, to nie pozostaje mi nic innego jak tylko wziąć do ręki książkę. Lubię Grocholę. Dobrze się ją czyta. Nic skomplikowanego, żadna filozofia - ale zawsze między wierszami przemyca jakieś ważne sprawy:))
"Trochę większy poniedziałek" - to zbiór felietonów. Odpowiedni do autobusu, pociągu czy poczekalni u lekarza. Dlaczego? Bo każdy felieton jest o czymś innym i nawet jak by nam ktoś mocno przeszkadzał w czytaniu, to za bardzo się nie pogubimy:)))
"Houston, mamy problem" - jednym się podoba innym nie. Ja jestem z tych pierwszych:) Grochola pisze tu z męskiego punktu widzenia. Głównym bohaterem jest facet, który niedawno rozstał się z dziewczyną, coś mu nie poszło w pracy i nadal jest pod przeogromnym wpływem mamusi:)))
Fajnie ukazuje różnice pomiędzy kobietą a mężczyzną.
A tu interpreatacja, która według mnie świetnie oddaje różnice w spojrzeniu na świat przez pryzmat płci:)))
ps. Jednak udało się od razu wyrwać zęba:))) Pozytywnie mnie zaskoczono. Nie pozostaje mi nic innego jak pożegnać Was szczerbatym uśmiechem - hi,hi:))) Na szczęście to była szóstka, więc nie ma dramatu. Pa!
czwartek, 9 stycznia 2014
Konewka, przedszkole i kalosz
Witajcie,
Jak zobaczyłam ten widok w ogródku, to zadałam od razu dwa pytania.
Pytanie pierwsze brzmi: "co robi konewka"?
Odpowiedź: "leży". Pytanie drugie: "a co ja robię"? Odpowiedź: "zazdroszczę jej" :)))) Też bym chciała pozostać w takim błogim lenistwie i sobie poleżeć:)))
Koniec ogródkowych dygresji. Przejdę do właściwego wątku.
Od 6 stycznia moja Martusia zaczęła przedszkole.
Dzień Pierwszy
Pojechaliśmy we czworo:)) Martusia od razu wbiegła na salę i zajęła stoliczek, gdzie były pisaki i kredki. Później przeniosła się w kierunku farb i sztalug. Była w swoim żywiole:) Marcel szalał wszędzie - był najbardziej szczęśliwym przedszkolakiem:))) Po około dwóch godzinach pani zasugerowała, żebyśmy ją zostawili i poszli na kawę. Ja podchodząc do tematu czysto praktycznie wolałam pojechać po zakupy, które i tak musieliśmy zrobić. Nie było nas godzinę. Martusia zaczęła płakać... ale jak tylko nas zobaczyła, to już było wszystko dobrze. Kilkoro innych dzieci też płakało.
Dzień Drugi
Tatuś nas zawiózł i zostaliśmy we troje. Marta nie wykazywała żadnego zainteresowania mamą, więc się pożegnałam i wyszłam z Mamelkiem, który wolałby tam zostać:) Niestety po ok.1,5 godziny zadzwonili, że Martusia bardzo tęskni i płacze. Jakaś inna mama-Polka nosiła Martusię na rękach i to trochę pomogło. Poszłam po nią i była przeszczęśliwa. A ja znów widziałam tych samych płaczących...
Dzień Trzeci
Nie dawało mi spokoju, że skądś znam Julkę. Coś mi chodziło po głowie, że to córeczka od MęŻa kolegi z pracy. Pytam się jej dzisiaj. "Julka - czy Twoja mamusia ma na imię Alinka?" "Tak" - przytakuje z uśmiechem Julka. "A tatuś ma na imię Marcin?" - dopytuję dalej. Kiwa głową, że tak. Mówię - "Znam Twoich rodziców. Tatuś Martusi pracuje z Twoim tatusiem". Mała się uśmiecha. Podbiega jej koleżanka Lilka i z dziecięcą bezpośredniością pyta: "A wiesz jak ma na imię moja mama?" Mówię - "Nie, bo nie znam Twoich rodziców". Na co Lilka odpala "Ma na imię MAMA!" :)))
Zostaliśmy we troje. Mamelek - pełna aklimatyzacja:))) Martusia co jakiś czas zerkała czy jestem.
Dziś ja nosiłam na rękach jakiegoś małego Anglika, bo chlipał nieustannie... Byłam niczym Dywizjon 303 w bitwie o Anglię:))
Ciekawe jak będzie jutro.
ps. Tu leje dzień w dzień. Poziom wód w rzekach jest alarmujący. Powoli zalewa moja drogę do pracy...
Cóż było robić - nawet moim kluczom przydała się specjalna ochrona:)))
Pa! Życzę Wam jutro dobrego dnia! Niech się zacznie spokojnie i skończy niespiesznie:)
Jak zobaczyłam ten widok w ogródku, to zadałam od razu dwa pytania.
Odpowiedź: "leży". Pytanie drugie: "a co ja robię"? Odpowiedź: "zazdroszczę jej" :)))) Też bym chciała pozostać w takim błogim lenistwie i sobie poleżeć:)))
Koniec ogródkowych dygresji. Przejdę do właściwego wątku.
Od 6 stycznia moja Martusia zaczęła przedszkole.
Dzień Pierwszy
Pojechaliśmy we czworo:)) Martusia od razu wbiegła na salę i zajęła stoliczek, gdzie były pisaki i kredki. Później przeniosła się w kierunku farb i sztalug. Była w swoim żywiole:) Marcel szalał wszędzie - był najbardziej szczęśliwym przedszkolakiem:))) Po około dwóch godzinach pani zasugerowała, żebyśmy ją zostawili i poszli na kawę. Ja podchodząc do tematu czysto praktycznie wolałam pojechać po zakupy, które i tak musieliśmy zrobić. Nie było nas godzinę. Martusia zaczęła płakać... ale jak tylko nas zobaczyła, to już było wszystko dobrze. Kilkoro innych dzieci też płakało.
Dzień Drugi
Tatuś nas zawiózł i zostaliśmy we troje. Marta nie wykazywała żadnego zainteresowania mamą, więc się pożegnałam i wyszłam z Mamelkiem, który wolałby tam zostać:) Niestety po ok.1,5 godziny zadzwonili, że Martusia bardzo tęskni i płacze. Jakaś inna mama-Polka nosiła Martusię na rękach i to trochę pomogło. Poszłam po nią i była przeszczęśliwa. A ja znów widziałam tych samych płaczących...
Dzień Trzeci
Nie dawało mi spokoju, że skądś znam Julkę. Coś mi chodziło po głowie, że to córeczka od MęŻa kolegi z pracy. Pytam się jej dzisiaj. "Julka - czy Twoja mamusia ma na imię Alinka?" "Tak" - przytakuje z uśmiechem Julka. "A tatuś ma na imię Marcin?" - dopytuję dalej. Kiwa głową, że tak. Mówię - "Znam Twoich rodziców. Tatuś Martusi pracuje z Twoim tatusiem". Mała się uśmiecha. Podbiega jej koleżanka Lilka i z dziecięcą bezpośredniością pyta: "A wiesz jak ma na imię moja mama?" Mówię - "Nie, bo nie znam Twoich rodziców". Na co Lilka odpala "Ma na imię MAMA!" :)))
Zostaliśmy we troje. Mamelek - pełna aklimatyzacja:))) Martusia co jakiś czas zerkała czy jestem.
Dziś ja nosiłam na rękach jakiegoś małego Anglika, bo chlipał nieustannie... Byłam niczym Dywizjon 303 w bitwie o Anglię:))
Ciekawe jak będzie jutro.
ps. Tu leje dzień w dzień. Poziom wód w rzekach jest alarmujący. Powoli zalewa moja drogę do pracy...
Cóż było robić - nawet moim kluczom przydała się specjalna ochrona:)))
Pa! Życzę Wam jutro dobrego dnia! Niech się zacznie spokojnie i skończy niespiesznie:)
sobota, 4 stycznia 2014
Różne różności
Witajcie,
Po pierwsze - wczoraj pierwszy raz jechałam podczas deszczu z gradem, w totalnym wietrze - oj, działo się działo. Mało mi okularów nie potłukło!!! Adrenalinka pierwsza klasa:) Polecam jako alternatywę skoku na bungee.
Po drugie - muszę wyrwać ząb i w tym celu udałam się do dentysty. Zarejestrowałam się i okazało się, że nie mogę od tak, pójść i wyrwać - tylko najpierw mam wizytę kontrolną, na której dowiem się, że mogę ten ząb wyrwać:) Dobre? Wizyta kontrolna 18 funtów, a wyrwanie (chyba) 45 funtów. Czyli razem 63 funty. Informacja, że mogę wyrwać zęba, który nadaje się do wyrwania - bezcenne:)))
Po trzecie - udało się zapisać Martę do innego przedszkola. Zaczyna od poniedziałku!!!! Cztery razy w tygodniu po trzy godziny.
Po czwarte - jeszcze w starym roku powstało kilka rzeczy. Skrzyneczka w lawendowym klimacie do kompletu, do zawieszki, którą zrobiłam na kursie.
Kolejna zawieszka, która była prezentem gwiazdkowym. Wiem, że już znalazła nowe miejsce:))
Karteczka na pożegnanie kolegi z pracy, który odszedł na emeryturę. Tak wiem, mam znajomych w różnym wieku i totalnie mi to nie przeszkadza:))
Po macierzyńskim już z nim nie pracowałam, ale bardzo go lubiłam (i lubię nadal). Dlatego dostał karteczkę (z pewnych źródeł wiem, że był zaskoczony i wzruszony:) Taka prosta, ale myślę, że odpowiednia na taką okazję.
Po piąte i najważniejsze - odezwał się Mieciu!!! Oto jakiego wysłał mi smsa:
Las Vegas, kłopoty?!?! Matko z córką!!! Tysiące myśli kotłowało się w mojej głowie. Las Vegas - kasyna, imprezy, kłopoty. Co oni wymyślili?!?! Jedyne pocieszenie w tym, że podpisali się Mieciu i Panna Klara czyli nie wpadli na pomysł z szybkim ślubem i błogosławieństwem od Elvisa Presley`a:))) Ufff.
Pozdrawiam cieplutko i dziękuję wszystkim tym, którzy wzięli udział w poszukiwaniach!
Po pierwsze - wczoraj pierwszy raz jechałam podczas deszczu z gradem, w totalnym wietrze - oj, działo się działo. Mało mi okularów nie potłukło!!! Adrenalinka pierwsza klasa:) Polecam jako alternatywę skoku na bungee.
Po drugie - muszę wyrwać ząb i w tym celu udałam się do dentysty. Zarejestrowałam się i okazało się, że nie mogę od tak, pójść i wyrwać - tylko najpierw mam wizytę kontrolną, na której dowiem się, że mogę ten ząb wyrwać:) Dobre? Wizyta kontrolna 18 funtów, a wyrwanie (chyba) 45 funtów. Czyli razem 63 funty. Informacja, że mogę wyrwać zęba, który nadaje się do wyrwania - bezcenne:)))
Po trzecie - udało się zapisać Martę do innego przedszkola. Zaczyna od poniedziałku!!!! Cztery razy w tygodniu po trzy godziny.
Po czwarte - jeszcze w starym roku powstało kilka rzeczy. Skrzyneczka w lawendowym klimacie do kompletu, do zawieszki, którą zrobiłam na kursie.
Kolejna zawieszka, która była prezentem gwiazdkowym. Wiem, że już znalazła nowe miejsce:))
Karteczka na pożegnanie kolegi z pracy, który odszedł na emeryturę. Tak wiem, mam znajomych w różnym wieku i totalnie mi to nie przeszkadza:))
Po macierzyńskim już z nim nie pracowałam, ale bardzo go lubiłam (i lubię nadal). Dlatego dostał karteczkę (z pewnych źródeł wiem, że był zaskoczony i wzruszony:) Taka prosta, ale myślę, że odpowiednia na taką okazję.
Po piąte i najważniejsze - odezwał się Mieciu!!! Oto jakiego wysłał mi smsa:
Las Vegas, kłopoty?!?! Matko z córką!!! Tysiące myśli kotłowało się w mojej głowie. Las Vegas - kasyna, imprezy, kłopoty. Co oni wymyślili?!?! Jedyne pocieszenie w tym, że podpisali się Mieciu i Panna Klara czyli nie wpadli na pomysł z szybkim ślubem i błogosławieństwem od Elvisa Presley`a:))) Ufff.
Pozdrawiam cieplutko i dziękuję wszystkim tym, którzy wzięli udział w poszukiwaniach!
środa, 1 stycznia 2014
Noworoczne postanowienie i pradawna legenda
Witajcie,
Naszło mnie jakiś czas temu na wspominanie. Nie, nie będzie to podsumowanie zeszłego roku. Tylko tak po prostu... Co jakiś czas przypominają mi się różne osoby, które gdzieś tam wplątały się w moją drogę życia a teraz nie mam z nimi kontaktu, ale co jakiś czas ich wspominam.
Pamiętam Helenkę, która gdy jechaliśmy naszą *SKPL-owską (*Studenckie Koło Podróży Literackiej) ekipą do Kotliny Kłodzkiej miała specjalnie dla mnie i mojej przyjaciółki-siory przygotowane kanapki, bo wiedziała że wracając z wypadu do Wrocławia możemy być głodne (i byłyśmy oczywiście). Takiej niespodzianki nie zapomnę nigdy:) Niby nic. Kanapki. A dla nas, wtedy miały one wielką wartość. Teraz Helenka przepadła bez wieści... Ciekawe, co u niej?
A dziś przypomniał mi się pewien biedny, chory, dobry człowiek, który zapukał do naszego domu (dawno, dawno temu jak mieszkałam jeszcze z Rodzicami). Chodził od drzwi do drzwi i próbował sprzedać, to co sam zrobił - takie malutkie dzieło sztuki - tyci, tyci stateczki zawieszone na sznureczkach, które tworzyły coś na kształt dzisiejszych karuzelek, które wieszamy dzieciom nad łóżeczkami. Otworzył mu chyba mój Tato - i nie dość, że kupił tę zabaweczkę (była za symboliczne 2 złote), to jeszcze zaprosił go do nas na obiad. Ot tak, po prostu, jak dawno nie widzianego znajomego, którego chętnie gości się w domu. Nie było to nic specjalnego - zwykła zupa, ale sam fakt, że mógł ją z nami zjeść miało to dla niego znaczenie... Pamiętam, że byłam zdziwiona, że Tato zaprosił go do nas do domu - przecież go nie znał?!? A gdyby chciał nas skrzywdzić, okraść?!? Czasami właśnie strach nas paraliżuje i nie robimy tego, co było by dobre.
Kilka miesięcy po tym spotkaniu, w naszej regionalnej gazecie ukazał się artykuł o tym człowieku. Był niegdyś wielkiej sławy śpiewakiem, któremu choroba odebrała piękny głos jak i wszystko co miał. Gdzieś tam zapomniała o nim rodzina i znajomi - zaczął wieść życie bezdomnego...
Za kazdym razem, jak przyjeżdżam do domu i patrzę na stateczki, to wspominam tamten dzień...
Dwie sytuacje. Dwie różne osoby - Helenka i mój Tato. Dla nich to były zwyczajne rzeczy. Może już o nich nie pamiętają. A ja przechowuję te wspomnienia w pamięci. Jak niewiele potrzeba, żeby sprawić innym radość:)))
Wiecie czemu to piszę? Tak sobie myślę, że to dobre postanowienie z okazji Nowego Roku - spróbować żyć tak, żeby inni też mieli dobre wspomnienia:))
ps. a tak według pradawnych legend dawno, dawno temu wygladał normalny, grudniowy dzień:)
Dacie wiarę?
Pa:)
Naszło mnie jakiś czas temu na wspominanie. Nie, nie będzie to podsumowanie zeszłego roku. Tylko tak po prostu... Co jakiś czas przypominają mi się różne osoby, które gdzieś tam wplątały się w moją drogę życia a teraz nie mam z nimi kontaktu, ale co jakiś czas ich wspominam.
Pamiętam Helenkę, która gdy jechaliśmy naszą *SKPL-owską (*Studenckie Koło Podróży Literackiej) ekipą do Kotliny Kłodzkiej miała specjalnie dla mnie i mojej przyjaciółki-siory przygotowane kanapki, bo wiedziała że wracając z wypadu do Wrocławia możemy być głodne (i byłyśmy oczywiście). Takiej niespodzianki nie zapomnę nigdy:) Niby nic. Kanapki. A dla nas, wtedy miały one wielką wartość. Teraz Helenka przepadła bez wieści... Ciekawe, co u niej?
A dziś przypomniał mi się pewien biedny, chory, dobry człowiek, który zapukał do naszego domu (dawno, dawno temu jak mieszkałam jeszcze z Rodzicami). Chodził od drzwi do drzwi i próbował sprzedać, to co sam zrobił - takie malutkie dzieło sztuki - tyci, tyci stateczki zawieszone na sznureczkach, które tworzyły coś na kształt dzisiejszych karuzelek, które wieszamy dzieciom nad łóżeczkami. Otworzył mu chyba mój Tato - i nie dość, że kupił tę zabaweczkę (była za symboliczne 2 złote), to jeszcze zaprosił go do nas na obiad. Ot tak, po prostu, jak dawno nie widzianego znajomego, którego chętnie gości się w domu. Nie było to nic specjalnego - zwykła zupa, ale sam fakt, że mógł ją z nami zjeść miało to dla niego znaczenie... Pamiętam, że byłam zdziwiona, że Tato zaprosił go do nas do domu - przecież go nie znał?!? A gdyby chciał nas skrzywdzić, okraść?!? Czasami właśnie strach nas paraliżuje i nie robimy tego, co było by dobre.
Kilka miesięcy po tym spotkaniu, w naszej regionalnej gazecie ukazał się artykuł o tym człowieku. Był niegdyś wielkiej sławy śpiewakiem, któremu choroba odebrała piękny głos jak i wszystko co miał. Gdzieś tam zapomniała o nim rodzina i znajomi - zaczął wieść życie bezdomnego...
Za kazdym razem, jak przyjeżdżam do domu i patrzę na stateczki, to wspominam tamten dzień...
Dwie sytuacje. Dwie różne osoby - Helenka i mój Tato. Dla nich to były zwyczajne rzeczy. Może już o nich nie pamiętają. A ja przechowuję te wspomnienia w pamięci. Jak niewiele potrzeba, żeby sprawić innym radość:)))
Wiecie czemu to piszę? Tak sobie myślę, że to dobre postanowienie z okazji Nowego Roku - spróbować żyć tak, żeby inni też mieli dobre wspomnienia:))
ps. a tak według pradawnych legend dawno, dawno temu wygladał normalny, grudniowy dzień:)
Dacie wiarę?
Pa:)