Witajcie:)
Piąta, jeszcze ciepła część "Mamelkowa" specjalnie dla Was;)))
Pani Felicja coraz częściej popadała w zadumę. Od śmierci męża minęło już kilkanaście lat. Wspólne lata były dobre. Zwyczajne, bez szaleństw ale dobre. Szanowali się i byli dla siebie przyjaciółmi. Wiedziała, że zawsze może na niego liczyć i u jego boku nie spotka ją żadna krzywda. Kochała go, ale była to raczej taka miłość z przywiązania, z przyzwyczajenia. Na dodatek Antoni był najlepszym przyjacielem Janka - a to on był jej pierwszą, największą miłością. To z nim zawsze chciała się zestarzeć i mieć gromadkę wnucząt. Wszystko przekreśliła wojna. Widziała go ostatni raz tydzień po wybuchu Powstania Warszawskiego. Później zginął.
***
Aspirant Sadełko z komisariatu w Rychorzu został przydzielony do opieki nad nieprzytomnym pacjentem. Przyszedł najpierw do doktora Kowalika by się zameldować na oddziale. Miał nadzieję, że ten nie będzie wypytywał o to dziwne nazwisko. Wieczne z nim było utrapienie. Sadełko, sadełko. Może, kurcze - Pimpuś Sadełko. Wszystkie dzieciaki w szkole zawsze śmiały się z jego nazwiska. Dopiero na studiach nabrał do niego dystansu. Najzabawniejsze w tym to, że sam był chudy jak pietruszka. I każdy mimo woli przy pierwszym spotkaniu patrzył na niego lekko rozbawiony widząc ten dysonans. Teraz odkąd został policjantem, to mundur wymuszał powagę, ale jeszcze kilka śmieszków pozostało.
***
Antoni pomógł jej przetrwać ten najtrudniejszy czas. Serce bolało bardziej niż rana od kuli. Była ranna, ale mimo to dzielnie wspierała innych i sama opiekowała się najcięższymi przypadkami. Początkowo nie dopuszczała do siebie tej strasznej myśli o utracie Janka. Zbyt wiele ich łączyło by mogła przejść nad tym do porządku dziennego.
Zabawne - poznała go gdy miała zaledwie trzynaście lat - a już wówczas czuła, że znaczy dla niej bardzo wiele. Nosiła wówczas takie krótkie warkoczyki, z których była bardzo dumna. A on wydawał jej się taki dorosły. Trzy lata później wiedziała, że i ona nie jest mu obojętna. Codziennie przynosił na próg jej domu świeże kwiaty i chleb zawinięty w lnianą chustę. Kiedyś zdradził jej w tajemnicy, że jego mama ją uwielbia i to ona przypomina mężowi by dla Felicji przynosił dodatkowy bochenek z pracy. Janek później brał białą wykrochmaloną chustę i z namaszczeniem zanosił go ukochanej. Początkowo wojna sprawiła, że jeszcze bardziej się do siebie zbliżyli. Mieli wspólny cel - walka o Niepodległą... Udział w Powstaniu Warszawskim był dla nich oczywistym wyborem. Mieli szansę ukryć się na wsi, gdzie Janek miał rodzinę, ale postanowili walczyć.
Antoni był w tym samym oddziale AK co Janek. Wiedzieli, że zawsze mogą na sobie polegać. Znali się od najmłodszych lat i nie raz przekonali się o sile swojej przyjaźni.
Jemu też podobała się "Felka"- jak ją wszyscy nazywali - ale był honorowy. Starał się nawet zbyt długo na nią nie patrzeć, by kolega nie poczuł się urażony...
***
"Luśka" przybiegła do niej ze łzami w oczach. Z trudem zdołała ją zrozumieć. Jak to? Jej Janka już nie ma?!? Zginął?!? To niemożliwe!!! Krzyczała a później wyła z bólu. Wyła niczym zranione zwierzę. "Luśka" bała się, że "Felka" postradała zmysły. Przytuliła ją mocno by zagłuszyć ten skowyt. Bała się też że przez ten hałas obydwie zginą w tej piwnicy.
***
Antoni znalazł ją po dwóch dniach leżącą nieruchomo na prowizorycznej pryczy skleconej z kilku desek. Wyglądała strasznie. Potargane włosy, rana krwawiła dość mocno a czoło było nienaturalnie rozpalone. Bał się, że dostała zakażenia. Na szczęście miał przy sobie resztki penicyliny. A do tego nie był pewien czy słyszała już o Janku... Nie chciał być aniołem złych wiadomości, ale nie miał wyboru.
***
Doktor Kowalik był zaniepokojony stanem pacjenta. Leżał tak już od kilku dni i nadal pozostawał w śpiączce. Aspirant Sadełko zreferował mu co ustalono w trakcie śledztwa. Okazało się, że sprawcą wypadku był syn burmistrza Rychorza. Gruba afera. Wracał z imprezy lekko wcięty i nawet nie zauważył, że kogoś potrącił. Dopiero rano dostrzegł wgnieciony zderzak i czerwone ślady na boku auta. Później usłyszał w radio komunikat. Zadzwonił do ojca. Ten akurat był na ważnym zebraniu, ale miał oddzwonić w ciągu dwóch godzin...
***
Marta była jedyną wnuczką, która też mieszkała w Mamelkowie. Lubiła przychodzić do swojej babci i lubiła żółtą kamienicę, bo to tu czuła się najlepiej. Z Agatą zaprzyjaźniła się tak jakoś naturalnie. Obie były zachwycone harcerstwem i obie bardzo angażowały się w życie drużyny. To za jej namową postanowiła poprosić ukochaną babcię by na dorocznej uroczystości wróciła wspomnieniami do Powstania. Było wspaniale. Wszyscy zebrani byli pod wrażeniem ile w tej drobniuteńkiej, siwiuteńkiej staruszce jest jeszcze wigoru i radości życia. Każdy słuchał z zapartym tchem a fotoreporterzy niestrudzenie bombardowali ją serią zdjęć.
***
Gracjan zamarł jak usłyszał telefon. Przez te długie dwie godziny, które dla niego były całą wiecznością próbował wyobrazić sobie reakcję ojca. Czuł, że tym razem zawiódł jego zaufanie na całej linii. Sam nie wiedział czego bardziej się bał - czy tego, że trafi za kratki czy tego, że ten człowiek już się nie obudzi...
Był szalony jak mu wielu mówiło, lubił imprezy, czasami sięgał po alkohol ale nigdy nie wdawał się w żadne awantury. Był raczej typem wesołka, który zawsze rozbawiał towarzystwo. Przemocą się brzydził. Nawet zrezygnował z wyjazdowych meczy swojej ulubionej drużyny, bo mierziły go stadionowe zadymy.
A teraz miał krew na rękach... Co go do cholery podkusiło, by po "pępkowym" u najlepszego kumpla wsiadać do auta. Nie wypił dużo, bo nawet nie miał dobrego dnia do picia. Góra może cztery kieliszki...
***
Felicję zbudziło pukanie do drzwi. Musiało jej się przysnąć na fotelu podczas oglądania ich rodzinnego albumu. Wspomnienia ożyły. Była wzruszona i jakoś dziwnie zaniepokojona zarazem. Podeszła powoli do drzwi i przez wizjer dostrzegła wnuczkę.
- Babciu, babciu - zaczęła rozentuzjazmowana Marta. - Nie uwierzysz co się stało?!?!
- A cóż to się mogło stać Martusiu? - spytała dobrodusznie staruszka.
- Babciu, TWÓJ JANEK żyje!!!!!
- Janek, co Ty pleciesz kochana - zaniepokoiła się pani Felicja. - Przecież on zginął w Powstaniu!
- Babuniu, lepiej usiądź na fotelu ja zaparzę ziółka i zaraz Ci wszystko wyjaśnię - rzuciła idąc do kuchni Marta.
Wróciła z parującym kubkiem w ręku.
- Pamiętasz jak podczas uroczystości w szkole byli fotoreporterzy?
- Oczywiście, taka ich praca, że robią reportaże i strzelają fotki.
- Nasz historyk, pan Gucio znaczy Gustaw ma na tym punkcie hopla i od razu wrzuca takie fotki na szkolnego fejsa. A że jeździ nieustannie z tymi swoimi wykładami po świecie, to i znajomych fejsbukowych ma całe mnóstwo. I okazało się, że jedna babka z Niemiec "zalajkowała" te fotki.
- Nadal nie rozumiem, co z tym ma wspólnego nieżyjący Janek?
- Oj, babciu, już Ci mówiłam, że on żyje! Ta babka to córka Jana, on Cię poznał na tych zdjęciach!
- Ale jak to żyje?!?
- Felicja, bo ta babka ma na imię dokładnie tak jak Ty babciu, napisała do Gucia i tyle wiem. Szczegółów jeszcze nie znam, ale mam adres mailowy do niej i skype`a. Ona bardzo chciałaby Cię poznać...
***
To tyle na dziś mój Drogi Czytelniku, miłej lektury:))
niedziela, 26 listopada 2017
środa, 22 listopada 2017
Strzał w kolano;)
Witajcie:)
Jesień jaka jest każdy widzi. Niektórzy zaliczają spadek formy, niektórzy zagrzebują się w mięciusi koc i zapadają w sen niemalże zimowy. A inni muszą - tak jak ja - pocieszać się żarciem czekolady i innych słodkości;))) I bardzo podoba mi się filmik, który ostatnio krąży w sieci. Zmontowany fragment teleturnieju "Jeden z dziesięciu".
"Prowadzący pyta:
- Panie Marcinie co rośnie w miarę jedzenia?
Pan Marcin z oczywistym sapnięciem:
- Apetyt!
Sygnał złej odpowiedzi.
- Dupa! - poprawia prowadzący."
***
I w ten deseń.
Sobota rano. Maluchy gramolą się do mojego łóżka. Mamelek jeszcze zaspany:
- Mamo, mogę się coś zapytać?
- Słucham?
- Dlaczego grube dziewczyny mają duże cycki?
***
- Mamo, jak Ty umarniesz i Tata i Marta to kto się będzie mną opiekował? Kto mnie będzie mył??!?
***
Wracamy we trójkę z poczty. Martusia wyjaśnia bratu, że teraz jest mały, później będzie tatą a następnie zostanie dziadkiem.
- Mamo a czy Ty będziesz babcią?
- Mam nadzieję - odpowiadam. - Jak Ty będziesz miała dzieci.
- Ale ja nie chcę mieć dzieci!
- Nie teraz - uspokajam, tylko później.
- Nie, ja nie chcę mieć dzieci.
- Dlaczego?? - pytam zdziwiona.
- Bo trzeba się nimi opiekować. A one MARUDZĄ!
***
Maluchy oszalały na punkcie pluszaków "TY". Niektóre przyznaję są ładne (na przykład jak kotek, który Martusia dostała od Anstahe - dziękujemy bardzo - cały czas się podoba:))) Niektóre pozostawiają w kwestii urody wiele do życzenia;) Wybór ich jest PRZEOGROMNY. Martusia wpisała "TY" w wyszukiwarkę internetową i się zaczęło;)) Codzienne malowanie "TY" zwierzątek z imionami i wszystkimi detalami. Poszła już na to tona papieru. Maluchy zaczęły marudzić o kolejne, więc tak lekko na odczepnego powiedziałam, że może im Mikołaj przyniesie. Jednego wieczoru usiadły i napisały list do Mikołaja. Postanowiłam spełnić ich dziecięce marzenia. Wybrałam się na zakupy. Córcia zażyczyła sobie słonika Ellie. Marcel był bardziej ugodowy - wybrał liska, z którym był mniejszy problem;)
Okazało się, że w sklepach stacjonarnych nigdzie Ellie nie ma. Cóż było robić - zamówiłam przez internet. A co tam, niech się cieszy! Przesyłka miała dojść w ciągu trzech dni - czyli szybciutko. W tak zwanym międzyczasie moja córcia mówi do mnie podekscytowana - "Wiesz Mamusiu - ja już nie chcę słonika Ellie. Ja chcę Wishful jednorożca !"*
To tylko niewielki fragment całej kolekcji;)
* Także ten tego - zdążyło mnie trafić;))
***
A to te moje piękne zawieszki od Dusi z bloga Syndrom kury domowej TU. Dziękuję jeszcze raz:)
To tyle na dziś. Miłego:)
Jesień jaka jest każdy widzi. Niektórzy zaliczają spadek formy, niektórzy zagrzebują się w mięciusi koc i zapadają w sen niemalże zimowy. A inni muszą - tak jak ja - pocieszać się żarciem czekolady i innych słodkości;))) I bardzo podoba mi się filmik, który ostatnio krąży w sieci. Zmontowany fragment teleturnieju "Jeden z dziesięciu".
"Prowadzący pyta:
- Panie Marcinie co rośnie w miarę jedzenia?
Pan Marcin z oczywistym sapnięciem:
- Apetyt!
Sygnał złej odpowiedzi.
- Dupa! - poprawia prowadzący."
***
I w ten deseń.
Sobota rano. Maluchy gramolą się do mojego łóżka. Mamelek jeszcze zaspany:
- Mamo, mogę się coś zapytać?
- Słucham?
- Dlaczego grube dziewczyny mają duże cycki?
***
- Mamo, jak Ty umarniesz i Tata i Marta to kto się będzie mną opiekował? Kto mnie będzie mył??!?
***
Wracamy we trójkę z poczty. Martusia wyjaśnia bratu, że teraz jest mały, później będzie tatą a następnie zostanie dziadkiem.
- Mamo a czy Ty będziesz babcią?
- Mam nadzieję - odpowiadam. - Jak Ty będziesz miała dzieci.
- Ale ja nie chcę mieć dzieci!
- Nie teraz - uspokajam, tylko później.
- Nie, ja nie chcę mieć dzieci.
- Dlaczego?? - pytam zdziwiona.
- Bo trzeba się nimi opiekować. A one MARUDZĄ!
***
Maluchy oszalały na punkcie pluszaków "TY". Niektóre przyznaję są ładne (na przykład jak kotek, który Martusia dostała od Anstahe - dziękujemy bardzo - cały czas się podoba:))) Niektóre pozostawiają w kwestii urody wiele do życzenia;) Wybór ich jest PRZEOGROMNY. Martusia wpisała "TY" w wyszukiwarkę internetową i się zaczęło;)) Codzienne malowanie "TY" zwierzątek z imionami i wszystkimi detalami. Poszła już na to tona papieru. Maluchy zaczęły marudzić o kolejne, więc tak lekko na odczepnego powiedziałam, że może im Mikołaj przyniesie. Jednego wieczoru usiadły i napisały list do Mikołaja. Postanowiłam spełnić ich dziecięce marzenia. Wybrałam się na zakupy. Córcia zażyczyła sobie słonika Ellie. Marcel był bardziej ugodowy - wybrał liska, z którym był mniejszy problem;)
Okazało się, że w sklepach stacjonarnych nigdzie Ellie nie ma. Cóż było robić - zamówiłam przez internet. A co tam, niech się cieszy! Przesyłka miała dojść w ciągu trzech dni - czyli szybciutko. W tak zwanym międzyczasie moja córcia mówi do mnie podekscytowana - "Wiesz Mamusiu - ja już nie chcę słonika Ellie. Ja chcę Wishful jednorożca !"*
To tylko niewielki fragment całej kolekcji;)
* Także ten tego - zdążyło mnie trafić;))
***
A to te moje piękne zawieszki od Dusi z bloga Syndrom kury domowej TU. Dziękuję jeszcze raz:)
To tyle na dziś. Miłego:)
sobota, 18 listopada 2017
Robótka 2017 i nie tylko:)
Witajcie:)
Dziś będzie nieco inaczej niż ostatnio - ani drewna ani opowieści rodem z Mamelkowa;) Zdziwieni? Może troszkę;)
Najpierw mam dla Was dobrą wiadomość. Ruszyła ROBÓTKA 2017!!! Szczegóły TU.
Dla niewtajemniczonych, tych co wpadli tu przypadkiem lub tych co może zapomnieli. Czym jest ROBÓTKA? To możliwość sprawienia mega frajdy mieszkańcom Niegowa. Wieeelkiej Rodzince osób spokrewnionych bardziej sercem niż więzami krwi. Mieszkańcy Domu Pomocy Społecznej w Niegowie to osoby niepełnosprawne intelektualnie. To fantastyczne Damy, o których więcej TU oraz niesamowici Kawalerowie TU. Zajrzyjcie tam, wybierzcie sobie kogoś i niech moc będzie z Wami!
Jak sprawić by serduszka zabiły im mocniej, policzki pokrył radosny rumieniec a uśmiech nie schodził z ich twarzy? Wystarczy wybrać sobie konkretną osobę/osoby z danej Rodzinki i wysłać do nich kartę lub drobiazg. Ich ucieszy wszystko a najbardziej fakt, że ktoś tam z daleka o nich myśli!
Można wysłać karteczkę samodzielnie dzierganą lub kupioną, więc tłumaczenie, że "mam dwie lewe ręce do robótek" - mnie nie przekonuje;) Wystarczy mieć otwarte serce:)
❆❆❆ OFICJALNY ADRES do Robótkowej Korespondencji ❆❆❆
Dom Pomocy Społecznej dla Dzieci w Niegowie Rodzinka...dla...Wierzbowa 407-230 ZABRODZIE
***
Sprawa numer dwa:)
Dziś będzie o naszym angielskim kościele katolickim. Ot, mam dla Was takie myślę sobie ciekawostki z UK.
Zacząć muszę od tego, że w naszym małym W. mamy kościół katolicki, w którym raz w tygodniu (w niedzielę) mamy Mszę Św. po polsku o 12.30. Czasami jednak ta godzina totalnie nam nie pasuje i by nie jechać do pobliskiego miasta udajemy się na mszę do angielskiego kościoła katolickiego.
Kościół to może za dużo powiedziane, to raczej kaplica. Proboszczem jest tam od mniej więcej dwóch lat nowy ksiądz. Poprzedni ze względu na bardzo zły stan zdrowia musiał udać się na zasłużoną emeryturę.
I teraz uwaga - ten ksiądz ma żonę, dzieci i psa:))) Jak to możliwe spytacie? Ano możliwe. On poprzednio był zdaje się pastorem protestanckim. I stał się konwertytą na wiarę katolicką. Sam papież przychylił się do takiej zmiany. W Wielkiej Brytanii jest coraz mniej powołań i brakuje księży. Dlatego też chyba cieszyć się należy z każdej zbłąkanej owieczki;)))
Każdą Mszę Św. ksiądz rozpoczyna wchodząc głównymi drzwiami a nie jak u nas z zakrystii. Normalną sprawą są dziewczyny ministrantki. Po ok.5-7 minutach między wiernymi przechodzą specjalnie wyznaczone panie, które "zgarniają dzieci" ze sobą. Myślę, że jest to dość ciekawe rozwiązanie. Rodzic może w spokoju się pomodlić i wysłuchać kazania a ich latorośle w tym czasie są pod czujną opieką. Rysują/kolorują wówczas jakieś obrazki dotyczące danej Ewangelii.
Większość modlitw i czytania są opisane w co niedzielnym biuletynie, który każdy wierny otrzymuje (za darmo) wchodząc do świątyni. Nie ukrywam, że jest to duże ułatwienie i dla nas obcokrajowców. Przed każdym wyłożony jest śpiewnik. Pieśni są takie raczej tradycyjne, ale pięknie zaśpiewane (przynajmniej u nas;))) Dużo jest też kadzidła, które wprowadza niesamowitą atmosferę. Pamiętam za dzieciaka niezbyt lubiłam ten zapach a teraz dobrze mi się kojarzy:)
Na koniec Mszy Św. ksiądz wychodzi przed kaplicę i żegna się z KAŻDYM wiernym przez uścisk dłoni. Jak dla mnie, to mega miłe. Można później zostać na herbatce i ciasteczku, które organizują osoby związane z kościołem. Porozmawiać i miło spędzić czas. Zauważyłam też duże zaangażowanie osób świeckich. I przy samej celebracji Mszy Św. jak i wszystkiego związanego z kościołem.
***
To tyle na dziś. Miłego dnia:)
Dziś będzie nieco inaczej niż ostatnio - ani drewna ani opowieści rodem z Mamelkowa;) Zdziwieni? Może troszkę;)
Najpierw mam dla Was dobrą wiadomość. Ruszyła ROBÓTKA 2017!!! Szczegóły TU.
Dla niewtajemniczonych, tych co wpadli tu przypadkiem lub tych co może zapomnieli. Czym jest ROBÓTKA? To możliwość sprawienia mega frajdy mieszkańcom Niegowa. Wieeelkiej Rodzince osób spokrewnionych bardziej sercem niż więzami krwi. Mieszkańcy Domu Pomocy Społecznej w Niegowie to osoby niepełnosprawne intelektualnie. To fantastyczne Damy, o których więcej TU oraz niesamowici Kawalerowie TU. Zajrzyjcie tam, wybierzcie sobie kogoś i niech moc będzie z Wami!
Jak sprawić by serduszka zabiły im mocniej, policzki pokrył radosny rumieniec a uśmiech nie schodził z ich twarzy? Wystarczy wybrać sobie konkretną osobę/osoby z danej Rodzinki i wysłać do nich kartę lub drobiazg. Ich ucieszy wszystko a najbardziej fakt, że ktoś tam z daleka o nich myśli!
Można wysłać karteczkę samodzielnie dzierganą lub kupioną, więc tłumaczenie, że "mam dwie lewe ręce do robótek" - mnie nie przekonuje;) Wystarczy mieć otwarte serce:)
❆❆❆ OFICJALNY ADRES do Robótkowej Korespondencji ❆❆❆
Dom Pomocy Społecznej dla Dzieci w Niegowie Rodzinka...dla...Wierzbowa 407-230 ZABRODZIE
***
Sprawa numer dwa:)
Dziś będzie o naszym angielskim kościele katolickim. Ot, mam dla Was takie myślę sobie ciekawostki z UK.
Zacząć muszę od tego, że w naszym małym W. mamy kościół katolicki, w którym raz w tygodniu (w niedzielę) mamy Mszę Św. po polsku o 12.30. Czasami jednak ta godzina totalnie nam nie pasuje i by nie jechać do pobliskiego miasta udajemy się na mszę do angielskiego kościoła katolickiego.
Kościół to może za dużo powiedziane, to raczej kaplica. Proboszczem jest tam od mniej więcej dwóch lat nowy ksiądz. Poprzedni ze względu na bardzo zły stan zdrowia musiał udać się na zasłużoną emeryturę.
I teraz uwaga - ten ksiądz ma żonę, dzieci i psa:))) Jak to możliwe spytacie? Ano możliwe. On poprzednio był zdaje się pastorem protestanckim. I stał się konwertytą na wiarę katolicką. Sam papież przychylił się do takiej zmiany. W Wielkiej Brytanii jest coraz mniej powołań i brakuje księży. Dlatego też chyba cieszyć się należy z każdej zbłąkanej owieczki;)))
Każdą Mszę Św. ksiądz rozpoczyna wchodząc głównymi drzwiami a nie jak u nas z zakrystii. Normalną sprawą są dziewczyny ministrantki. Po ok.5-7 minutach między wiernymi przechodzą specjalnie wyznaczone panie, które "zgarniają dzieci" ze sobą. Myślę, że jest to dość ciekawe rozwiązanie. Rodzic może w spokoju się pomodlić i wysłuchać kazania a ich latorośle w tym czasie są pod czujną opieką. Rysują/kolorują wówczas jakieś obrazki dotyczące danej Ewangelii.
Większość modlitw i czytania są opisane w co niedzielnym biuletynie, który każdy wierny otrzymuje (za darmo) wchodząc do świątyni. Nie ukrywam, że jest to duże ułatwienie i dla nas obcokrajowców. Przed każdym wyłożony jest śpiewnik. Pieśni są takie raczej tradycyjne, ale pięknie zaśpiewane (przynajmniej u nas;))) Dużo jest też kadzidła, które wprowadza niesamowitą atmosferę. Pamiętam za dzieciaka niezbyt lubiłam ten zapach a teraz dobrze mi się kojarzy:)
Na koniec Mszy Św. ksiądz wychodzi przed kaplicę i żegna się z KAŻDYM wiernym przez uścisk dłoni. Jak dla mnie, to mega miłe. Można później zostać na herbatce i ciasteczku, które organizują osoby związane z kościołem. Porozmawiać i miło spędzić czas. Zauważyłam też duże zaangażowanie osób świeckich. I przy samej celebracji Mszy Św. jak i wszystkiego związanego z kościołem.
***
To tyle na dziś. Miłego dnia:)
piątek, 10 listopada 2017
Część czwarta:))
Witajcie:)
Obiecany kolejny odcinek.
"... rano przy szosie A4 znaleziono młodego nieprzytomnego mężczyznę o nieustalonej tożsamości. Jak wynika ze wstępnych ustaleń - został potrącony przez samochód osobowy i pozostawiony bez pomocy...
...mężczyznę przewieziono do szpitala w Mamelkowie. Wszystkich, którzy byli świadkami tego zdarzenia prosi się o kontakt z komendą powiatową policji..."
***
Proboszcz Pszczółka zastanawiał się jak ma nakłonić panią Jadwigę, by w końcu udała się do lekarza. Jej zdrowie bardzo go niepokoiło. Widział jak siwiuteńka gosposia ledwo łapie oddech przy ataku kaszlu. Próbował wyręczać ją w codziennych obowiązkach, ale starsza pani za nic nie chciała ustąpić z placu boju. Był czwartek. Pomyślał, że zaprosi doktora Kowalika na sobotę, na partyjkę brydża na plebanię a przy okazji ten przyjrzy się jego gosposi.
Dziwiło go bardzo, że ta niezwykle skromna i spokojna na co dzień kobieta, potrafi być tak uparta jeśli chodzi o swoje zdrowie.
***
Agata wróciła ze szkoły podekscytowana. Rzuciła się na szyję panu Zbyszkowi i pokazała świeżo zdobytą odznakę z harcerstwa. Ten, dumny z przyszywanej wnusi zawołał ją do siebie do gabinetu. Róża w tym czasie szykowała obiad. Żaneta mimo, że już dawno przeprowadziła się do innego mieszkania przychodziła do mamy praktycznie codziennie. Teraz też próbowała coś pomóc w kuchni, ale aromat parującego mięsa zmusił ją do szybkiego odwrotu. Dokładnie tak jak w pierwszej ciąży tak i teraz zapach przygotowywanych posiłków wywoływał u niej mdłości. Właściwie musiała zmuszać się do jedzenia, bo kompletnie straciła apetyt.
Pan Zbyszek otworzył barek. Wyjął z niego drewnianą szkatułkę i pokazał Agacie jej zawartość. Małej oczy zaświeciły się niczym lampki na bożonarodzeniowej choince. Na bordowym aksamitnym materiale leżały wszystkie harcerskie odznaki i dwa znaczki Solidarności.
***
Dolewski odebrał telefon krótko po tym jak znaleziono nieprzytomnego mężczyznę. Policja próbowała ustalić jego tożsamość. Niestety poszkodowany nie miał przy sobie żadnych dokumentów. W kieszeni zielonej kurtki odnaleziono tylko wydartą stronę z "Gazety Porannej". Pognieciona kartka była fragmentem artykułu o ostatnich odkryciach w Mamelkowie. Całość dotyczyła zagubionego srebrnego kielicha opactwa tynieckiego oraz jego przypadkowego odnalezieniu. Oprócz tego mężczyzna miał przy sobie tylko stary wojskowy plecak z garstką ubrań i jakieś drobne monety. Nic więcej.
***
- Sprawdziliście odciski palców? - dopytywał wójt.
- Tak. Właśnie odebraliśmy faks i dlatego do Ciebie dzwonię - głos komendanta policji brzmiał mocno tajemniczo.
- No i co? Był notowany?
- Dwa miesiące temu wyszedł z paki po odsiedzeniu całego wyroku. Twardy typ. Cały pierdel o nim huczał. Siedział za napad z bronią w ręku. Przyszedł do celi i od razu podpadł chłopakom. Spuścili mu łomot taki, że przez tydzień dochodził do siebie w więziennym szpitalu, ale nie puścił pary z gęby. Twierdził, że potknął się przechodząc koło pralni. Od tego momentu automatycznie został żołnierzem Gejzy - tego zwyrola z mafii.
- I myślisz, że on tu przyjechał po nasz kielich?!?!? - oburzył się Dolewski.
- Kto go tam wie. Na wszelki wypadek zostawię przy nim jednego z naszych gdyby odzyskał przytomność.
- A jak on się w ogóle nazywa? - spytał wójt.
- Dortman. Damian Dortman. Muszę kończyć. Będziemy w kontakcie.
Dolewskiemu zrobiło się gorąco. Złapał za kluczyki od auta i wybiegł z biura.
***
Od lat wszyscy na niego mówili pan Józio. Czasami dodawali jeszcze Józio "złota rączka". Już jako czteroletni chłopiec chodził dumny i powtarzał, że zostanie kościelnym tak jak dziadziuś i tato. Rodzicie próbowali troszkę ostudzić jego zapał i doradzili mu szkołę mechaniczną wiedząc, że ma do tych spraw smykałkę. On, owszem szkołę skończył - nawet z wyróżnieniem, ale zdania nie zmienił. Pojawiał się coraz częściej na plebani by pomóc starzejącemu się ojcu. Gdy urodził mu się syn, był przekonany, że i on pójdzie w ślady męskich przodków. Jego jednak kompletnie nie ciągnęło w te rejony. Wybrał akademię muzyczną. Tam na pierwszym roku zakochał się ze wzajemnością w ślicznej wiolonczelistce a gdy ukończyli studia wyruszyli w trasę. Udało im się dostać wspólny kontrakt na wycieczkowy statek "Oronis". Niestety rzadko kontaktowali się z panem Józefem. Sam próbował tłumaczyć to sobie specyfiką ich pracy, ale niejednokrotnie ocierał łzę gdy oglądał ich wspólne zdjęcia. Po jakimś czasie poinformowali go, że zostanie dziadkiem. Chodził wszędzie cały dumny i nie mógł się doczekać wnuka.
***
Dolewski lekko zdyszany dobiegł do kościelnej furtki. Ksiądz Pszczółka akurat wrócił z ogrodu.
- Niech będzie pochwalony - zaczął wójt. - Mam do proboszcza pytanie.
- Na wieki - zdążył odpowiedzieć pleban. - Pytaj proszę.
- Czy kościelny ma wnuki?
- Z tego co się orientuję, to ma tyko jednego wnuka.
- A czy pamięta ksiądz jak on ma na imię?
- Oczywiście, przecież pan Józio wiecznie męczy mnie tą jego fotografią z żółtą koparką - dodał zawstydzony proboszcz. - Jego wnuk to już stary koń a on cały czas mówi na niego Damianek. Jak to dziadki potrafią być zabawne. Trochę mi go żal, bo rodzina jakby zapomniała o naszym poczciwym kościelnym a to dusza nie człowiek.
- Obawiam się, że jednak sobie o nim przypomnieli...
- Co masz na myśli?
- Kojarzy ksiądz tego potrąconego wczoraj w nocy mężczyznę, który leży u nas w szpitalu?
- Tak, byłem dziś w południe u niego. Nie wygląda najlepiej.
- Właśnie się dowiedziałem - to Damian Dortman. Wnuk Józefa Dortmana.
***
To tyle na dziś:) Miłego:)
Obiecany kolejny odcinek.
"... rano przy szosie A4 znaleziono młodego nieprzytomnego mężczyznę o nieustalonej tożsamości. Jak wynika ze wstępnych ustaleń - został potrącony przez samochód osobowy i pozostawiony bez pomocy...
...mężczyznę przewieziono do szpitala w Mamelkowie. Wszystkich, którzy byli świadkami tego zdarzenia prosi się o kontakt z komendą powiatową policji..."
***
Proboszcz Pszczółka zastanawiał się jak ma nakłonić panią Jadwigę, by w końcu udała się do lekarza. Jej zdrowie bardzo go niepokoiło. Widział jak siwiuteńka gosposia ledwo łapie oddech przy ataku kaszlu. Próbował wyręczać ją w codziennych obowiązkach, ale starsza pani za nic nie chciała ustąpić z placu boju. Był czwartek. Pomyślał, że zaprosi doktora Kowalika na sobotę, na partyjkę brydża na plebanię a przy okazji ten przyjrzy się jego gosposi.
Dziwiło go bardzo, że ta niezwykle skromna i spokojna na co dzień kobieta, potrafi być tak uparta jeśli chodzi o swoje zdrowie.
***
Agata wróciła ze szkoły podekscytowana. Rzuciła się na szyję panu Zbyszkowi i pokazała świeżo zdobytą odznakę z harcerstwa. Ten, dumny z przyszywanej wnusi zawołał ją do siebie do gabinetu. Róża w tym czasie szykowała obiad. Żaneta mimo, że już dawno przeprowadziła się do innego mieszkania przychodziła do mamy praktycznie codziennie. Teraz też próbowała coś pomóc w kuchni, ale aromat parującego mięsa zmusił ją do szybkiego odwrotu. Dokładnie tak jak w pierwszej ciąży tak i teraz zapach przygotowywanych posiłków wywoływał u niej mdłości. Właściwie musiała zmuszać się do jedzenia, bo kompletnie straciła apetyt.
Pan Zbyszek otworzył barek. Wyjął z niego drewnianą szkatułkę i pokazał Agacie jej zawartość. Małej oczy zaświeciły się niczym lampki na bożonarodzeniowej choince. Na bordowym aksamitnym materiale leżały wszystkie harcerskie odznaki i dwa znaczki Solidarności.
***
Dolewski odebrał telefon krótko po tym jak znaleziono nieprzytomnego mężczyznę. Policja próbowała ustalić jego tożsamość. Niestety poszkodowany nie miał przy sobie żadnych dokumentów. W kieszeni zielonej kurtki odnaleziono tylko wydartą stronę z "Gazety Porannej". Pognieciona kartka była fragmentem artykułu o ostatnich odkryciach w Mamelkowie. Całość dotyczyła zagubionego srebrnego kielicha opactwa tynieckiego oraz jego przypadkowego odnalezieniu. Oprócz tego mężczyzna miał przy sobie tylko stary wojskowy plecak z garstką ubrań i jakieś drobne monety. Nic więcej.
***
- Sprawdziliście odciski palców? - dopytywał wójt.
- Tak. Właśnie odebraliśmy faks i dlatego do Ciebie dzwonię - głos komendanta policji brzmiał mocno tajemniczo.
- No i co? Był notowany?
- Dwa miesiące temu wyszedł z paki po odsiedzeniu całego wyroku. Twardy typ. Cały pierdel o nim huczał. Siedział za napad z bronią w ręku. Przyszedł do celi i od razu podpadł chłopakom. Spuścili mu łomot taki, że przez tydzień dochodził do siebie w więziennym szpitalu, ale nie puścił pary z gęby. Twierdził, że potknął się przechodząc koło pralni. Od tego momentu automatycznie został żołnierzem Gejzy - tego zwyrola z mafii.
- I myślisz, że on tu przyjechał po nasz kielich?!?!? - oburzył się Dolewski.
- Kto go tam wie. Na wszelki wypadek zostawię przy nim jednego z naszych gdyby odzyskał przytomność.
- A jak on się w ogóle nazywa? - spytał wójt.
- Dortman. Damian Dortman. Muszę kończyć. Będziemy w kontakcie.
Dolewskiemu zrobiło się gorąco. Złapał za kluczyki od auta i wybiegł z biura.
***
Od lat wszyscy na niego mówili pan Józio. Czasami dodawali jeszcze Józio "złota rączka". Już jako czteroletni chłopiec chodził dumny i powtarzał, że zostanie kościelnym tak jak dziadziuś i tato. Rodzicie próbowali troszkę ostudzić jego zapał i doradzili mu szkołę mechaniczną wiedząc, że ma do tych spraw smykałkę. On, owszem szkołę skończył - nawet z wyróżnieniem, ale zdania nie zmienił. Pojawiał się coraz częściej na plebani by pomóc starzejącemu się ojcu. Gdy urodził mu się syn, był przekonany, że i on pójdzie w ślady męskich przodków. Jego jednak kompletnie nie ciągnęło w te rejony. Wybrał akademię muzyczną. Tam na pierwszym roku zakochał się ze wzajemnością w ślicznej wiolonczelistce a gdy ukończyli studia wyruszyli w trasę. Udało im się dostać wspólny kontrakt na wycieczkowy statek "Oronis". Niestety rzadko kontaktowali się z panem Józefem. Sam próbował tłumaczyć to sobie specyfiką ich pracy, ale niejednokrotnie ocierał łzę gdy oglądał ich wspólne zdjęcia. Po jakimś czasie poinformowali go, że zostanie dziadkiem. Chodził wszędzie cały dumny i nie mógł się doczekać wnuka.
***
Dolewski lekko zdyszany dobiegł do kościelnej furtki. Ksiądz Pszczółka akurat wrócił z ogrodu.
- Niech będzie pochwalony - zaczął wójt. - Mam do proboszcza pytanie.
- Na wieki - zdążył odpowiedzieć pleban. - Pytaj proszę.
- Czy kościelny ma wnuki?
- Z tego co się orientuję, to ma tyko jednego wnuka.
- A czy pamięta ksiądz jak on ma na imię?
- Oczywiście, przecież pan Józio wiecznie męczy mnie tą jego fotografią z żółtą koparką - dodał zawstydzony proboszcz. - Jego wnuk to już stary koń a on cały czas mówi na niego Damianek. Jak to dziadki potrafią być zabawne. Trochę mi go żal, bo rodzina jakby zapomniała o naszym poczciwym kościelnym a to dusza nie człowiek.
- Obawiam się, że jednak sobie o nim przypomnieli...
- Co masz na myśli?
- Kojarzy ksiądz tego potrąconego wczoraj w nocy mężczyznę, który leży u nas w szpitalu?
- Tak, byłem dziś w południe u niego. Nie wygląda najlepiej.
- Właśnie się dowiedziałem - to Damian Dortman. Wnuk Józefa Dortmana.
***
To tyle na dziś:) Miłego:)
czwartek, 9 listopada 2017
Odcinek trzeci:)
Witajcie,
mam dla Was kolejny odcinek Mamelkowej historii:)
Żaneta poryczała się z wściekłości. Nie, nie popłakała, tylko właśnie poryczała. Poryczała się jak wkurzona ośmiolatka, która właśnie odkryła, że grudniowy Mikołaj, to lipa. W jednej chwili wszystko rozsypało się niczym domek z kart. Alex właśnie wykopał ją z firmy. W poniedziałek jeszcze słodko pierdział, że jest najlepszym CMO jakiego świat nosi. A teraz - w piątek - dał jej pół godziny na opuszczenie stanowiska pracy...
Chief Marketing Officer - jak to dobrze brzmiało. Była najlepsza. Wszyscy w korpo doskonale o tym wiedzieli. Wszyscy. Była chwilami wredną suką, to fakt, ale nikt nie był w stanie osiągnąć tyle co ona. Sukces gonił sukces. Szkolenia, wyjazdy służbowe - była wszędzie. Zdobyła wszelkie stopnie wtajemniczenia w korporacji a CEO ją uwielbiał. O tak, sam Szycha Szyszek niemalże nosił ją na rękach.
A Alex ją zwolnił.
Właśnie dzisiaj.
Właśnie ją.
Właśnie Alex.
"To będzie chyba pierwszy mój całkowicie wolny weekend od kilku lat" - pomyślała Żaneta połykając te cholerne łzy, które nie przestawały lecieć.
***
Obudziła się koło południa z potwornym bólem głowy. Idąc do łazienki potknęła się o pustą butelkę po Martini Bianco. Odruchowo spojrzała na telefon. Sześć nieodebranych połączeń od mamy.
"Kurde, jak zwykle ma szósty zmysł" - zamruczała pod nosem. Postanowiła jeszcze nie oddzwaniać. Wzięła zimny prysznic. Poczłapała do kuchni po jakieś tabletki. Na blacie znalazła karteczkę od córki. Młoda była oczywiście na zbiórce harcerskiej. Jakim cudem Agata wyrosła na normalne dziecko, tego sama nie była pewna. Rzadko znajdywała czas dla niej, bo korpo było dla niej wszystkim. Wolała wyjechać w delegację niż spędzać czas w domu. Nie, żeby nie kochała córki, tylko najzwyczajniej w świecie zabawa w rodzinę ją nudziła.
***
Żaneta w końcu zadzwoniła do mamy. Zwlekała z tym do wieczora, bo sama nie wiedziała, jak jej to przekazać. To, że straciła pracę, to był przecież czubek góry lodowej. Nie ma żadnych oszczędności, nie ma samochodu, nie ma kasy na gigantyczny kredyt. Nie ma nic. Nawet wymarzony apartament na dwudziestym drugim piętrze z widokiem na Pałac Kultury - nie był jej. Od lat firma dawała jej nowe auto z salonu jako ekstra premię. Niestety na odchodne i o to upomniał się Alex. Teraz zabrali jej wszystko - pracę, samochód, luksusowe życie i marzenia.
Nie zdążyła dobrze wyjaśnić co się stało, bo znów się rozryczała. Mama poczekała aż się uspokoi i powiedziała tylko tyle:
- Czekamy na Was kochanie.
***
Z jednej strony rozczuliło ją - twardą babę, że mama tak od razu zaprasza ją do siebie. Z drugiej jednak - po początkowym entuzjazmie dopadły ją wątpliwości. Co ona będzie robiła na tym zadupiu. Zadupiu - dokładnie tak zawsze myślała o Mamelkowie. Jeszcze nigdy tam nie była, odkąd mama za głosem serca tam się przeniosła, ale dla niej wszystko poza Warszawką było zadupiem.
Zawsze dziwiła się mamie, że tak od razu się tam odnalazła. Pan Zbyszek musiał mieć w tym oczywisty wkład, ale i tak nie mogła tego zrozumieć. Mama, która kochała Sadybę. Mama, która tam spędziła najlepsze lata swojego życia chwaląc ją nieustannie nagle, po pobycie w sanatorium bez wahania przeniosła się do Mamelkowa. Mieszkała tam już pięć lat i zawsze z niegasnącym entuzjazmem opowiadała o tym miejscu.
Ciekawe, jak można normalnie żyć poza stolicą...
***
Podróż pociągiem mocno ją wymęczyła. Grzecznie się przywitała, skubnęła kolację i położyła się spać. Pani Róża za to cały wieczór spędziła z Agatą. Wnuczka wyrosła i wypiękniała. Miała tylko takie smutne oczy. Takie sama jakie miała Żaneta. Matkę i córkę różniło chyba wszystko, ale oczy miały takie same. Agata z wielką pasją opowiadała o harcerstwie. Okazało się, że pan Zbyszek wieki temu był zastępowym. Wspólnym opowieściom nie było końca.
Róży zrobiło się ciepło na sercu. Poszła do kuchni dokroić ciasta, które tak wszystkim smakowało. Halinka Maryniakowa na pewno się ucieszy jak jej jutro powie, że wnusia też pokochała jej jabłecznik.
***
Po śniadaniu Żaneta wybrała się na samotny spacer. Nawet przed sobą ciężko jej się było przyznać, że zwyczajnie była ciekawa tego Mamelkowa. Wyszła z domu, prosto przed siebie. Obejrzała się tylko na niebieski budynek, z którego wyszła by móc później tu trafić. Musiała przyznać, że pan Zbyszek miał gust. Dom, mimo że stary zrobił na niej dobre wrażenie. No i że wybrał właśnie jej mamę, to też o tym świadczyło.
Szła szybkim krokiem jakby się spieszyła. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że przecież NIGDZIE się nie spieszy. Zwolniła trochę i zaczęła się rozglądać. Ludzie mijali ją pozdrawiając skinieniem głowy i z uśmiechem na twarzy. Początkowo sądziła, ze mylą ją z kimś aż w końcu stwierdziła, że oni są po prostu mili. Tak zwyczajnie, po ludzku - mili. Słońce świeciło wyjątkowo pięknie jak na listopad. Pomarańczowe liście szurały pod jej drogimi butami.
"To tyle co zostało z tamtego życia" - gorzko pomyślała Żaneta.
***
Na końcu drogi dostrzegła drewniany kościółek. Nigdy nie była specjalnie wierząca. Nie, żeby odrzucała istnienie Boga, ale jakoś nie pasował do niej i do jej korporacji. Teraz poczuła, że chce tam wejść. Nieśmiało zbliżyła się do drzwi świątyni. Nagle w progu ukazał się proboszcz Pszczółka.
- Witam - zaczął. - Pewnie jest pani córką pani Róży?
Żaneta stała oniemiała. Ta, która zawsze miała przygotowaną ciętą ripostę na każdy temat tego świata - nagle straciła rezon.
- Zapraszam serdecznie. Ja akurat wychodzę, bo obowiązki wzywają, ale kościół zostawiam otwarty.
Nic więcej. Zero tekstów "Jezus na Ciebie czeka", "Matka Boska Cię wzywa" - tylko po prostu "kościół zostawiam otwarty".
Weszła do środka. Przywitał ją specyficzny zapach starych, drewnianych kościołów. Wyjątkowy zapach nieporównywalny z niczym innym. Odruchowo przyklęknęła w ławce. Zamknęła oczy. Próbowała przypomnieć sobie jakąś modlitwę, którą jeszcze uczyła ją babcia, ale nie była w stanie.
***
Zaczęła być głodna i postanowiła wrócić do domu. Po drodze minęła kwiaciarnię. Zawsze kwiaty poprawiały jej nastrój. Cofnęła się i weszła do środka. Oniemiała. Poczuła się jak w magicznym, zaczarowanym ogrodzie. Kwiaty ułożone były w niezwykły sposób. Żaden gatunek nie wybijał się na pierwszy plan ale wspólnie tworzyły piękną całość. Z za kontuaru wychyliła się uśmiechnięta florystka.
- Dzień dobry, pani jest pewnie córką pani Róży. Ja mam na imię Teresa i to moje małe królestwo.
Kolejny raz dzisiaj rozpoznano ją jako córkę Róży mimo, że nigdy jeszcze tutaj nie była. "Ciekawe" - przemknęło jej przez głowę.
- Pewnie zastanawia się pani skąd ją znam - odezwała się Teresa jakby czytając jej w myślach. - Mama tak bardzo cieszyła się na pani przyjazd, że już chyba wszyscy tu na panią czekaliśmy.
Żaneta zarumieniła się. Ona nigdy nie miała czasu dla mamy. Rzadko dzwoniła, nigdy jej tu nie odwiedziła a ta jakby nigdy nic niewzruszenie ją uwielbiała.
- Jak dla mamy - przerwała jej rozmyślania pani Kowalik - to proponuję białe lilie. Pan Zbyszek zawsze jej je kupuje.
***
- Kochanie, nie chciałabym się wtrącać w Twoje sprawy - zaczęła delikatnie Róża.
Żaneta lekko zesztywniała. Dwa tygodnie w Mamelkowie minęły szybko. Może nawet zbyt szybko, bo nie znalazła czasu nad rozczulaniem się nad sobą. Nie znalazła również czasu na wymyślanie dalszego planu życia.
Pomyślała, że mama chce ją zapytać o powrót do Warszawy.
- Ferie w szkole Agatki dobiegły końca. Musi wrócić do szkoły... - ciągnęła.
"A jednak - powrót do rzeczywistości" - poczuła znajomy ucisk, który towarzyszył jej nieustannie w każdej stresującej sytuacji.
- Jeśli się zgodzisz - rozmawiałam już z z panią Zosią - u niej w klasie jest wolne miejsce. A wójt Dolewski szuka akurat specjalisty do spraw promocji miasta. Nie jest to może praca tak dobrze płatna jak ta w stolicy...
Reszty słów już nie usłyszała, bo zakręciło jej się w głowie. Osunęła się na ziemię.
***
- Oj, ktoś tu przeszarżował ze swoim zdrowiem - zagaił ktoś w białym kitlu nad jej głową.
Z przerażeniem dostrzegła, że leży w szpitalu.
- Słyszy mnie pani? Nazywam się doktor Kowalik i przywiozłem panią wczoraj na mój dyżur.
Przemęczenie. Na szczęście to zwykłe przemęczenie. Za dużo pracy - dodał.
Zaczęła przypominać sobie wczorajszy wieczór. Mama znalazła dla niej najlepsze z możliwych wyjście z sytuacji a ona właśnie wylądowała w szpitalu.
- A do tego nie wolno się tak stresować w pani stanie - dodał z uśmiechem.
"W pani stanie?!?! O czym on do cholery mówi?!? Chyba nie do mnie?!?!
Odruchowo rozejrzała się po małej sali, ale zauważyła, że dwa łóżka obok niej są puste.
- Jest pani w ciąży, gratuluję.
Żaneta straciła przytomność po raz drugi.
***
Agatce bardzo podobała się nowa szkoła. Od razu zapisała się do drużyny harcerskiej, by móc kontynuować swoje hobby. W klasie szybko zyskała sympatię rówieśników, bo mimo że przyjechała z Warszawy, to nic a nic nie zadzierała nosa.
Żaneta początkowo nie mogła uwierzyć, że mimo ciąży Dolewski chce ją zatrudnić.
- Pani Żaneto, a co to za kłopot? - szczerze się zdziwił. - Nie pani pierwsza nie ostatnia w tym budynku z brzuszkiem będzie pracowała.
***
To tyle na dziś:) Miłego dnia:)
ps. są chętni na dalsze odcinki historii z Mamelkowa? Pisać dalej?
Gdyby co początek dziejów część I TU, część II TU.
mam dla Was kolejny odcinek Mamelkowej historii:)
Żaneta poryczała się z wściekłości. Nie, nie popłakała, tylko właśnie poryczała. Poryczała się jak wkurzona ośmiolatka, która właśnie odkryła, że grudniowy Mikołaj, to lipa. W jednej chwili wszystko rozsypało się niczym domek z kart. Alex właśnie wykopał ją z firmy. W poniedziałek jeszcze słodko pierdział, że jest najlepszym CMO jakiego świat nosi. A teraz - w piątek - dał jej pół godziny na opuszczenie stanowiska pracy...
Chief Marketing Officer - jak to dobrze brzmiało. Była najlepsza. Wszyscy w korpo doskonale o tym wiedzieli. Wszyscy. Była chwilami wredną suką, to fakt, ale nikt nie był w stanie osiągnąć tyle co ona. Sukces gonił sukces. Szkolenia, wyjazdy służbowe - była wszędzie. Zdobyła wszelkie stopnie wtajemniczenia w korporacji a CEO ją uwielbiał. O tak, sam Szycha Szyszek niemalże nosił ją na rękach.
A Alex ją zwolnił.
Właśnie dzisiaj.
Właśnie ją.
Właśnie Alex.
"To będzie chyba pierwszy mój całkowicie wolny weekend od kilku lat" - pomyślała Żaneta połykając te cholerne łzy, które nie przestawały lecieć.
***
Obudziła się koło południa z potwornym bólem głowy. Idąc do łazienki potknęła się o pustą butelkę po Martini Bianco. Odruchowo spojrzała na telefon. Sześć nieodebranych połączeń od mamy.
"Kurde, jak zwykle ma szósty zmysł" - zamruczała pod nosem. Postanowiła jeszcze nie oddzwaniać. Wzięła zimny prysznic. Poczłapała do kuchni po jakieś tabletki. Na blacie znalazła karteczkę od córki. Młoda była oczywiście na zbiórce harcerskiej. Jakim cudem Agata wyrosła na normalne dziecko, tego sama nie była pewna. Rzadko znajdywała czas dla niej, bo korpo było dla niej wszystkim. Wolała wyjechać w delegację niż spędzać czas w domu. Nie, żeby nie kochała córki, tylko najzwyczajniej w świecie zabawa w rodzinę ją nudziła.
***
Żaneta w końcu zadzwoniła do mamy. Zwlekała z tym do wieczora, bo sama nie wiedziała, jak jej to przekazać. To, że straciła pracę, to był przecież czubek góry lodowej. Nie ma żadnych oszczędności, nie ma samochodu, nie ma kasy na gigantyczny kredyt. Nie ma nic. Nawet wymarzony apartament na dwudziestym drugim piętrze z widokiem na Pałac Kultury - nie był jej. Od lat firma dawała jej nowe auto z salonu jako ekstra premię. Niestety na odchodne i o to upomniał się Alex. Teraz zabrali jej wszystko - pracę, samochód, luksusowe życie i marzenia.
Nie zdążyła dobrze wyjaśnić co się stało, bo znów się rozryczała. Mama poczekała aż się uspokoi i powiedziała tylko tyle:
- Czekamy na Was kochanie.
***
Z jednej strony rozczuliło ją - twardą babę, że mama tak od razu zaprasza ją do siebie. Z drugiej jednak - po początkowym entuzjazmie dopadły ją wątpliwości. Co ona będzie robiła na tym zadupiu. Zadupiu - dokładnie tak zawsze myślała o Mamelkowie. Jeszcze nigdy tam nie była, odkąd mama za głosem serca tam się przeniosła, ale dla niej wszystko poza Warszawką było zadupiem.
Zawsze dziwiła się mamie, że tak od razu się tam odnalazła. Pan Zbyszek musiał mieć w tym oczywisty wkład, ale i tak nie mogła tego zrozumieć. Mama, która kochała Sadybę. Mama, która tam spędziła najlepsze lata swojego życia chwaląc ją nieustannie nagle, po pobycie w sanatorium bez wahania przeniosła się do Mamelkowa. Mieszkała tam już pięć lat i zawsze z niegasnącym entuzjazmem opowiadała o tym miejscu.
Ciekawe, jak można normalnie żyć poza stolicą...
***
Podróż pociągiem mocno ją wymęczyła. Grzecznie się przywitała, skubnęła kolację i położyła się spać. Pani Róża za to cały wieczór spędziła z Agatą. Wnuczka wyrosła i wypiękniała. Miała tylko takie smutne oczy. Takie sama jakie miała Żaneta. Matkę i córkę różniło chyba wszystko, ale oczy miały takie same. Agata z wielką pasją opowiadała o harcerstwie. Okazało się, że pan Zbyszek wieki temu był zastępowym. Wspólnym opowieściom nie było końca.
Róży zrobiło się ciepło na sercu. Poszła do kuchni dokroić ciasta, które tak wszystkim smakowało. Halinka Maryniakowa na pewno się ucieszy jak jej jutro powie, że wnusia też pokochała jej jabłecznik.
***
Po śniadaniu Żaneta wybrała się na samotny spacer. Nawet przed sobą ciężko jej się było przyznać, że zwyczajnie była ciekawa tego Mamelkowa. Wyszła z domu, prosto przed siebie. Obejrzała się tylko na niebieski budynek, z którego wyszła by móc później tu trafić. Musiała przyznać, że pan Zbyszek miał gust. Dom, mimo że stary zrobił na niej dobre wrażenie. No i że wybrał właśnie jej mamę, to też o tym świadczyło.
Szła szybkim krokiem jakby się spieszyła. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że przecież NIGDZIE się nie spieszy. Zwolniła trochę i zaczęła się rozglądać. Ludzie mijali ją pozdrawiając skinieniem głowy i z uśmiechem na twarzy. Początkowo sądziła, ze mylą ją z kimś aż w końcu stwierdziła, że oni są po prostu mili. Tak zwyczajnie, po ludzku - mili. Słońce świeciło wyjątkowo pięknie jak na listopad. Pomarańczowe liście szurały pod jej drogimi butami.
"To tyle co zostało z tamtego życia" - gorzko pomyślała Żaneta.
***
Na końcu drogi dostrzegła drewniany kościółek. Nigdy nie była specjalnie wierząca. Nie, żeby odrzucała istnienie Boga, ale jakoś nie pasował do niej i do jej korporacji. Teraz poczuła, że chce tam wejść. Nieśmiało zbliżyła się do drzwi świątyni. Nagle w progu ukazał się proboszcz Pszczółka.
- Witam - zaczął. - Pewnie jest pani córką pani Róży?
Żaneta stała oniemiała. Ta, która zawsze miała przygotowaną ciętą ripostę na każdy temat tego świata - nagle straciła rezon.
- Zapraszam serdecznie. Ja akurat wychodzę, bo obowiązki wzywają, ale kościół zostawiam otwarty.
Nic więcej. Zero tekstów "Jezus na Ciebie czeka", "Matka Boska Cię wzywa" - tylko po prostu "kościół zostawiam otwarty".
Weszła do środka. Przywitał ją specyficzny zapach starych, drewnianych kościołów. Wyjątkowy zapach nieporównywalny z niczym innym. Odruchowo przyklęknęła w ławce. Zamknęła oczy. Próbowała przypomnieć sobie jakąś modlitwę, którą jeszcze uczyła ją babcia, ale nie była w stanie.
***
Zaczęła być głodna i postanowiła wrócić do domu. Po drodze minęła kwiaciarnię. Zawsze kwiaty poprawiały jej nastrój. Cofnęła się i weszła do środka. Oniemiała. Poczuła się jak w magicznym, zaczarowanym ogrodzie. Kwiaty ułożone były w niezwykły sposób. Żaden gatunek nie wybijał się na pierwszy plan ale wspólnie tworzyły piękną całość. Z za kontuaru wychyliła się uśmiechnięta florystka.
- Dzień dobry, pani jest pewnie córką pani Róży. Ja mam na imię Teresa i to moje małe królestwo.
Kolejny raz dzisiaj rozpoznano ją jako córkę Róży mimo, że nigdy jeszcze tutaj nie była. "Ciekawe" - przemknęło jej przez głowę.
- Pewnie zastanawia się pani skąd ją znam - odezwała się Teresa jakby czytając jej w myślach. - Mama tak bardzo cieszyła się na pani przyjazd, że już chyba wszyscy tu na panią czekaliśmy.
Żaneta zarumieniła się. Ona nigdy nie miała czasu dla mamy. Rzadko dzwoniła, nigdy jej tu nie odwiedziła a ta jakby nigdy nic niewzruszenie ją uwielbiała.
- Jak dla mamy - przerwała jej rozmyślania pani Kowalik - to proponuję białe lilie. Pan Zbyszek zawsze jej je kupuje.
***
- Kochanie, nie chciałabym się wtrącać w Twoje sprawy - zaczęła delikatnie Róża.
Żaneta lekko zesztywniała. Dwa tygodnie w Mamelkowie minęły szybko. Może nawet zbyt szybko, bo nie znalazła czasu nad rozczulaniem się nad sobą. Nie znalazła również czasu na wymyślanie dalszego planu życia.
Pomyślała, że mama chce ją zapytać o powrót do Warszawy.
- Ferie w szkole Agatki dobiegły końca. Musi wrócić do szkoły... - ciągnęła.
"A jednak - powrót do rzeczywistości" - poczuła znajomy ucisk, który towarzyszył jej nieustannie w każdej stresującej sytuacji.
- Jeśli się zgodzisz - rozmawiałam już z z panią Zosią - u niej w klasie jest wolne miejsce. A wójt Dolewski szuka akurat specjalisty do spraw promocji miasta. Nie jest to może praca tak dobrze płatna jak ta w stolicy...
Reszty słów już nie usłyszała, bo zakręciło jej się w głowie. Osunęła się na ziemię.
***
- Oj, ktoś tu przeszarżował ze swoim zdrowiem - zagaił ktoś w białym kitlu nad jej głową.
Z przerażeniem dostrzegła, że leży w szpitalu.
- Słyszy mnie pani? Nazywam się doktor Kowalik i przywiozłem panią wczoraj na mój dyżur.
Przemęczenie. Na szczęście to zwykłe przemęczenie. Za dużo pracy - dodał.
Zaczęła przypominać sobie wczorajszy wieczór. Mama znalazła dla niej najlepsze z możliwych wyjście z sytuacji a ona właśnie wylądowała w szpitalu.
- A do tego nie wolno się tak stresować w pani stanie - dodał z uśmiechem.
"W pani stanie?!?! O czym on do cholery mówi?!? Chyba nie do mnie?!?!
Odruchowo rozejrzała się po małej sali, ale zauważyła, że dwa łóżka obok niej są puste.
- Jest pani w ciąży, gratuluję.
Żaneta straciła przytomność po raz drugi.
***
Agatce bardzo podobała się nowa szkoła. Od razu zapisała się do drużyny harcerskiej, by móc kontynuować swoje hobby. W klasie szybko zyskała sympatię rówieśników, bo mimo że przyjechała z Warszawy, to nic a nic nie zadzierała nosa.
Żaneta początkowo nie mogła uwierzyć, że mimo ciąży Dolewski chce ją zatrudnić.
- Pani Żaneto, a co to za kłopot? - szczerze się zdziwił. - Nie pani pierwsza nie ostatnia w tym budynku z brzuszkiem będzie pracowała.
***
To tyle na dziś:) Miłego dnia:)
ps. są chętni na dalsze odcinki historii z Mamelkowa? Pisać dalej?
Gdyby co początek dziejów część I TU, część II TU.
sobota, 4 listopada 2017
Drewniane bajania:)
Witajcie:)
Uff - pani Teresa odetchnęła głęboko z ulgą, ale jednocześnie z zadowoleniem. Obchody "400 lecia Mamelkowa" dobiegły końca. Udało się zrealizować wszystko to co zaplanowała a było tego sporo. Jak wiadomo na jej głowie były wszelkie "kwiatowe dekoracje". Bycie właścicielką jedynej kwiaciarni w Mamelkowie zobowiązuje. A do tego zaofiarowała się pomóc Halince Maryniakowej w cukierni. Wiedziała przecież doskonale, że w przygotowaniach do wielkich imprez liczy się każda para rąk.
***
Kwiaty lubiła od zawsze. Ich zapach, delikatną fakturę i kolory. Podobało jej się też to, jak z pozoru zwyczajnych niepozornych roślin można wyczarować niesamowity bukiet. Cieszyło ją każde zamówienie i nigdy nie popadała w rutynę. Lubiła to. Lubiła a może nawet i kochała.
Uśmiechnęła się do własnych myśli. Oczyma wyobraźni przeniosła się do ogródka prababci Anieli. Pełno w nim było malw, ciemierników i powojników. Uwielbiała słuchać opowieści i towarzyszyć jej w codziennej krzątaninie. Prababcia mimo ogromu pracy w gospodarstwie znalazła czas na choćby krótki spacer po własnym ogrodzie. Przynosiła naręcza kwiatów do domu i dekorowała nimi każde pomieszczenie. Teresa mogła mieć może pięć czy sześć lat, ale pamięta to doskonale. Później prababcia zachorowała. Sama nie mogła cieszyć się już swoim skrawkiem zieleni i prosiła właśnie ją - małą Tereskę by ta opowiadała jej o tym co się tam dzieje. Prawnuczka wzięła sobie do serca słowa ukochanej osoby i codziennie zaglądała do ogrodu. Powoli też nauczyła się jak dbać o poszczególne rośliny. Ona też jako dziesięcioletnia dziewczynka poprosiła panią z kwiaciarni by móc wraz z nią przygotować pożegnalną wiązankę kwiatów dla prababci Anieli.
***
Dzięki kwiatom poznała też swoją wielką miłość - Tadeusza. Pamięta jak przyszedł do kwiaciarni, w której wówczas pracowała. Wydawał się być trochę zagubiony wśród tych wszystkich kwiatów, kwiateczków i doniczek pełnych wszelakiej roślinności. Siostra poprosiła go by zapłacił za jej ślubną wiązankę z jaskrów. Było to dla niego nie lada wyzwanie, bo sam zatopiony na co dzień w stercie książek rzadko wychodził gdziekolwiek indziej poza progi swojej uczelni gdzie studiował wymarzoną medycynę. Florystka musiała na nim wywrzeć nie lada wrażenie gdyż równo dwa tygodnie przed ślubem siostry przyszedł ponownie do kwiaciarni by wręczyć Teresce zaproszenie na wesele. Na bileciku widniało - Państwo Młodzi mają zaszczyt zaprosić Teresę Marzec oraz Tadeusza Kowalika na uroczystość zaślubin. Serce zabiło jej mocno gdyż ten przystojny nieśmiały młodzieniec od razu wpadł jej w oko. Zastanawiała się tylko czemu nie odwiedził jej przez te dwa tygodnie. Tak miło im się przecież rozmawiało przy załatwianiu formalności związanych z bukietem jego siostry...
Okazało się, że sesja trwa w najlepsze i każdy kto poważnie myślał o zostaniu lekarzem musiał ostro zabrać się do pracy by zaliczyć egzaminy.
***
Tadeusz też pomógł spełnić jej największe marzenie o własnej kwiaciarni. Wszystko działo się jak na jakimś filmie. Najpierw ich własny ślub, potem dyplom Tadeusza i od razu praca w przychodni. W Mamelkowie zwolniło się akurat miejsce lekarza rodzinnego, bo poprzedni udał się na zasłużoną emeryturę. Szybko znaleźli tam mieszkanie do wynajęcia i przenieśli się w ciągu tygodnia. Wszystko było dla nich nowe ale od razu polubili to miasteczko. Powietrze pachniało tak inaczej a ludzie byli bardzo sympatyczni.
Ich wynajęte mieszkanko było maleńkie, ale przytulne. Żółta kamienica kryła też swoją tajemnicę. Jej właścicielką była bardzo szanowana staruteńka pani Felicja. Podobno w czasie Powstania Warszawskiego była najpiękniejszą akuszerką. Do dzisiejszego dnia chętnie służy wszystkim swoją wiedzą medyczną. A do tego w swoim salonie uczy małe urwisy naszej historii.
***
Po pół roku postanowili kupić własny dom, bo okazało się, że Tereska jest w ciąży. Każdą wolną chwilę spędzali na poszukiwaniach idealnego miejsca. Tadeusz miał tam jakieś swoje wytyczne a Teresa właściwie tylko jedną. Miał być ogród. Najlepiej taki ciut dziki. Taki, który pamięta ze wspólnych spacerów z prababcią Anielą. W końcu udało im się znaleźć. Blisko centrum (tak by doktor Kowalik mógł nawet pieszo udać się do swojej pracy) a jednocześnie trochę wysunięty w bok. Na terenie posesji był także domek gospodarczy i to właśnie w nim po generalnym remoncie postanowili otworzyć kwiaciarnię. Wiedziała, że pomalują ją na różowo, bo to ulubiony kolor prababci.
***
Halinkę Maryniakową poznała tuż po tym jak ta została wdową z czwórką maleńkich dzieci. Jej mąż - najlepszy piekarz a zarazem najdzielniejszy strażak w okolicy - zginął ratując całą rodzinę z okolicznej wioski. Halinka musiała być twarda. Musiała odtąd być i matką i ojcem. Musiała być sterem i okrętem a do tego kapitanem w piekarni. Pomagał każdy. Pani Zosia - samotna nauczycielka - zajęła się dziećmi, pan Janusz został pełnoetatowym kierowcą w piekarni. Proboszcz Pszczółka zorganizował zbiórkę pieniędzy dla Maryniaków a doktor Kowalik - zbiórkę odzieży dla szybko rosnącej dziatwy Halinki.
A Tereska - została jej najlepszą przyjaciółką. Interes kwitł. Halinka za namową dobrych ludzi postanowiła do swojej piekarni dodać cukiernię. Szybko okazało się, że jej słodkości pokochali wszyscy mieszkańcy Mamelkowa. Jej cukiernia z czerwonym dachem była gwarancją najpyszniejszych wypieków i najlepszej kawy w okolicy.
***
I jak Wam się podoba całe Mamelkowo:) Ciut się rozrosło;)))
Miłego dnia moi mili. Pa:)
Uff - pani Teresa odetchnęła głęboko z ulgą, ale jednocześnie z zadowoleniem. Obchody "400 lecia Mamelkowa" dobiegły końca. Udało się zrealizować wszystko to co zaplanowała a było tego sporo. Jak wiadomo na jej głowie były wszelkie "kwiatowe dekoracje". Bycie właścicielką jedynej kwiaciarni w Mamelkowie zobowiązuje. A do tego zaofiarowała się pomóc Halince Maryniakowej w cukierni. Wiedziała przecież doskonale, że w przygotowaniach do wielkich imprez liczy się każda para rąk.
***
Kwiaty lubiła od zawsze. Ich zapach, delikatną fakturę i kolory. Podobało jej się też to, jak z pozoru zwyczajnych niepozornych roślin można wyczarować niesamowity bukiet. Cieszyło ją każde zamówienie i nigdy nie popadała w rutynę. Lubiła to. Lubiła a może nawet i kochała.
Uśmiechnęła się do własnych myśli. Oczyma wyobraźni przeniosła się do ogródka prababci Anieli. Pełno w nim było malw, ciemierników i powojników. Uwielbiała słuchać opowieści i towarzyszyć jej w codziennej krzątaninie. Prababcia mimo ogromu pracy w gospodarstwie znalazła czas na choćby krótki spacer po własnym ogrodzie. Przynosiła naręcza kwiatów do domu i dekorowała nimi każde pomieszczenie. Teresa mogła mieć może pięć czy sześć lat, ale pamięta to doskonale. Później prababcia zachorowała. Sama nie mogła cieszyć się już swoim skrawkiem zieleni i prosiła właśnie ją - małą Tereskę by ta opowiadała jej o tym co się tam dzieje. Prawnuczka wzięła sobie do serca słowa ukochanej osoby i codziennie zaglądała do ogrodu. Powoli też nauczyła się jak dbać o poszczególne rośliny. Ona też jako dziesięcioletnia dziewczynka poprosiła panią z kwiaciarni by móc wraz z nią przygotować pożegnalną wiązankę kwiatów dla prababci Anieli.
***
Dzięki kwiatom poznała też swoją wielką miłość - Tadeusza. Pamięta jak przyszedł do kwiaciarni, w której wówczas pracowała. Wydawał się być trochę zagubiony wśród tych wszystkich kwiatów, kwiateczków i doniczek pełnych wszelakiej roślinności. Siostra poprosiła go by zapłacił za jej ślubną wiązankę z jaskrów. Było to dla niego nie lada wyzwanie, bo sam zatopiony na co dzień w stercie książek rzadko wychodził gdziekolwiek indziej poza progi swojej uczelni gdzie studiował wymarzoną medycynę. Florystka musiała na nim wywrzeć nie lada wrażenie gdyż równo dwa tygodnie przed ślubem siostry przyszedł ponownie do kwiaciarni by wręczyć Teresce zaproszenie na wesele. Na bileciku widniało - Państwo Młodzi mają zaszczyt zaprosić Teresę Marzec oraz Tadeusza Kowalika na uroczystość zaślubin. Serce zabiło jej mocno gdyż ten przystojny nieśmiały młodzieniec od razu wpadł jej w oko. Zastanawiała się tylko czemu nie odwiedził jej przez te dwa tygodnie. Tak miło im się przecież rozmawiało przy załatwianiu formalności związanych z bukietem jego siostry...
Okazało się, że sesja trwa w najlepsze i każdy kto poważnie myślał o zostaniu lekarzem musiał ostro zabrać się do pracy by zaliczyć egzaminy.
***
Tadeusz też pomógł spełnić jej największe marzenie o własnej kwiaciarni. Wszystko działo się jak na jakimś filmie. Najpierw ich własny ślub, potem dyplom Tadeusza i od razu praca w przychodni. W Mamelkowie zwolniło się akurat miejsce lekarza rodzinnego, bo poprzedni udał się na zasłużoną emeryturę. Szybko znaleźli tam mieszkanie do wynajęcia i przenieśli się w ciągu tygodnia. Wszystko było dla nich nowe ale od razu polubili to miasteczko. Powietrze pachniało tak inaczej a ludzie byli bardzo sympatyczni.
Ich wynajęte mieszkanko było maleńkie, ale przytulne. Żółta kamienica kryła też swoją tajemnicę. Jej właścicielką była bardzo szanowana staruteńka pani Felicja. Podobno w czasie Powstania Warszawskiego była najpiękniejszą akuszerką. Do dzisiejszego dnia chętnie służy wszystkim swoją wiedzą medyczną. A do tego w swoim salonie uczy małe urwisy naszej historii.
***
Po pół roku postanowili kupić własny dom, bo okazało się, że Tereska jest w ciąży. Każdą wolną chwilę spędzali na poszukiwaniach idealnego miejsca. Tadeusz miał tam jakieś swoje wytyczne a Teresa właściwie tylko jedną. Miał być ogród. Najlepiej taki ciut dziki. Taki, który pamięta ze wspólnych spacerów z prababcią Anielą. W końcu udało im się znaleźć. Blisko centrum (tak by doktor Kowalik mógł nawet pieszo udać się do swojej pracy) a jednocześnie trochę wysunięty w bok. Na terenie posesji był także domek gospodarczy i to właśnie w nim po generalnym remoncie postanowili otworzyć kwiaciarnię. Wiedziała, że pomalują ją na różowo, bo to ulubiony kolor prababci.
***
Halinkę Maryniakową poznała tuż po tym jak ta została wdową z czwórką maleńkich dzieci. Jej mąż - najlepszy piekarz a zarazem najdzielniejszy strażak w okolicy - zginął ratując całą rodzinę z okolicznej wioski. Halinka musiała być twarda. Musiała odtąd być i matką i ojcem. Musiała być sterem i okrętem a do tego kapitanem w piekarni. Pomagał każdy. Pani Zosia - samotna nauczycielka - zajęła się dziećmi, pan Janusz został pełnoetatowym kierowcą w piekarni. Proboszcz Pszczółka zorganizował zbiórkę pieniędzy dla Maryniaków a doktor Kowalik - zbiórkę odzieży dla szybko rosnącej dziatwy Halinki.
A Tereska - została jej najlepszą przyjaciółką. Interes kwitł. Halinka za namową dobrych ludzi postanowiła do swojej piekarni dodać cukiernię. Szybko okazało się, że jej słodkości pokochali wszyscy mieszkańcy Mamelkowa. Jej cukiernia z czerwonym dachem była gwarancją najpyszniejszych wypieków i najlepszej kawy w okolicy.
***
I jak Wam się podoba całe Mamelkowo:) Ciut się rozrosło;)))
Miłego dnia moi mili. Pa:)