Witajcie:)
Zacznę od tego, że chwilę temu był "Dzień Mamy". Postanowiłam w tym roku zadać sobie więcej trudu, by zrobić mojej Mamci przyjemność.
Tak oto powstał słoik ze stu pięćdziesięcioma czterema karteczkami, na których napisałam "powody" dla których ją kocham. Oczywiście podstawowy powód, to taki, że jest moją Mamą:)
Napis nie jest może zbyt poprawny gramatycznie, bo może powinnam napisać "154 powody, dla których Cię kocham Mamo", ale tak mi się podoba:) Tym bardziej, że to nie są "powody", tylko ogólnie różne sprawy - od dzieciństwa do dnia dzisiejszego.
Na podobny pomysł natknęłam się daaawno, daaawno w sieci, tylko że był przeznaczony dla nowożeńców i były tam życzenia. Bij, zabij - nie wiem kto jest pomysłodawcą - na pewno nie ja:)
Słoiki te można fantazyjnie przyozdobić. Ja pozostałam przy całkowitej prostocie - głównie ze względu na to, że słoik musiał przetrwać podróż samolotem.
***
Na koniec częstuję Was tartą z rabarbarem. Poszłam na łatwiznę i użyłam - za radą koleżanki - gotowego ciasta. Cieszyłam się, że mogę w końcu użyć "baking beans" - ceramicznych kuleczek do obciążenia surowego ciasta podczas wstępnego pieczenia...
Cóż, tylko że ja położyłam te "fasolki" bezpośrednio na ciasto... Kto tak kiedyś zrobił, ten wie! Ile ja się na wkurzałam przy wydłubywaniu tego ustrojstwa z ciasta!!!! A wystarczyło położyć najpierw papier do pieczenia a dopiero na to ceramiczne kuleczki:) Ot, takie proste a jednak nie dla takiego wielkiego "miszcza" wypieków jak ja;))))
Bogatsza o nowe doświadczenie jeszcze kiedyś użyję tych ceramicznych fasolek jak mi foch na nie minie;)))
To tyle na dziś:)) Miłego dnia:)
ps. Macie na swoim koncie jakieś przygody w kuchni?
sobota, 28 maja 2016
poniedziałek, 23 maja 2016
DD czyli drewno i DYMO:)
Witajcie:)
Zacznę od drewnianej własnoręcznie oszlifowanej podstawki:) Mówiłam o niej mojej Siostrze a ona do mnie - pamiętasz, miałam takie dziesięć lat temu. Czyli mój Drogi Czytelniku - "blogowy hit" JAKOWOŚ nowością nie jest;)
Surowe plastry drewna dostałam od D. (DZIĘKUJĘ!!!), reszta to już moja działka.
Żeby ogarnąć skalę działalności - fotka przed i po oszlifowaniu oraz po lakierowaniu:) Nie jest to dokładnie ten sam plaster, ale wycięty w tym samym rzucie. Po żmudnej pracy ładnie widać słoje drewna.
A drgania szlifierki idealne koją myśli... Polecam wszystkim:)
Pokazuję MęŻowi skończone "dzieło". Jego komentarz BEZCENNY - "to ty tyle tam byłaś i zrobiłaś TYLKO jeden?!!?"
***
Na kolejnych rzeczach w kuchni DYMO odcisnęło swoje piętno;) Pisałam o nim niedawno TU.
W końcu wiem co pochowałam do puszek bez konieczności ciągłego zaglądania do nich.
Magnetyczna ramka z życiową prawdą:)
Buteleczka, która służy za mini wazonik do kwiatków, które Maluchy bardzo często przynoszą po szkole. Oraz dzbanuszek/konewka.
To tyle na dziś. Świeci słonko, dobrze jest:)
Miłego dnia, pa:)
Zacznę od drewnianej własnoręcznie oszlifowanej podstawki:) Mówiłam o niej mojej Siostrze a ona do mnie - pamiętasz, miałam takie dziesięć lat temu. Czyli mój Drogi Czytelniku - "blogowy hit" JAKOWOŚ nowością nie jest;)
Surowe plastry drewna dostałam od D. (DZIĘKUJĘ!!!), reszta to już moja działka.
Żeby ogarnąć skalę działalności - fotka przed i po oszlifowaniu oraz po lakierowaniu:) Nie jest to dokładnie ten sam plaster, ale wycięty w tym samym rzucie. Po żmudnej pracy ładnie widać słoje drewna.
A drgania szlifierki idealne koją myśli... Polecam wszystkim:)
Pokazuję MęŻowi skończone "dzieło". Jego komentarz BEZCENNY - "to ty tyle tam byłaś i zrobiłaś TYLKO jeden?!!?"
***
Na kolejnych rzeczach w kuchni DYMO odcisnęło swoje piętno;) Pisałam o nim niedawno TU.
W końcu wiem co pochowałam do puszek bez konieczności ciągłego zaglądania do nich.
Magnetyczna ramka z życiową prawdą:)
Buteleczka, która służy za mini wazonik do kwiatków, które Maluchy bardzo często przynoszą po szkole. Oraz dzbanuszek/konewka.
To tyle na dziś. Świeci słonko, dobrze jest:)
Miłego dnia, pa:)
sobota, 14 maja 2016
Spektakl o lekarzach w II aktach:)
Witajcie:)
Jako, że temat jest mi niezmierni bliski a od lutego bliższy niż bym chciała:) To znów mam dla Was coś o lekarzach.
Akt I, scena I
Ponad miesiąc, temu do dwóch problemów zdrowotnych doszedł kolejny a że rzecz dotyczy moich oczu, to się nie ukrywam mocno wystraszyłam... Pisałam Wam już, że miałam kiedyś dziurę na siatkówce i musiałam mieć ją laserowaną, bo groziło to odklejeniem siatkówki a co za tym idzie utratą wzroku... Temat nielekki...
W wielkiej panice zadzwoniłam do szpitala by umówić się na wizytę i że sprawa ciężka, to za dwa dni byłam już w rzeczonym szpitalu.
Akt I, scena II
Z duszą na ramieniu czekałam na badania. Młoda, elegancka pani doktor (nazwijmy ją dr X) wnikliwie obejrzała moje oczy, zrobiła USG i jedyne czym mnie pocieszyła, to to, że siatkówka jest NIENARUSZONA (uff) ale po minie widziałam, że dobrze nie jest i za bardzo nie wie jak mi pomóc. Powiedziała, że dla pewności moją siatkówkę obejrzy też jej kolega. Poszłam trzy pokoje dalej do tego kolegi (nazwijmy go dr Turban, bo w takim nakryciu głowy mnie przyjął:) i też potwierdził, że z siatkówką jest ok.
Asekuracyjnie dr X powiedziała, że moje objawy powinny minąć w ciągu miesiąca a jak nie miną, to i tak wyznaczą mi kolejną wizytę w szpitalu. Pomyślałam - "ok. tylko ty kobieto i tak nie wiesz jak mi pomóc, bo widzę tę panikę w oczach".
Akt II, scena I
Dwa dni później dostałam skierowanie do szpitala (na za miesiąc). Krótko przed wyznaczonym terminem MąŻ oświecił mnie, że tym razem czeka mnie wizyta w SZPITALU OKULISTYCZNYM na co ja kompletnie nie zwróciłam uwagi. Skierowanie jak skierowanie - było takie samo, tylko adres inny:) Uradowana dzwonię do kogoś, kto musiał wysłuchiwać mojego "marmolenia" odnośnie moich oczu i mówię - "super, tym razem mam wizytę u SPECJALISTY, wow".
Akt II, scena II
Pełna nadziei (z tymi samymi objawami co miesiąc wcześniej) pojechałam do szpitala. Zupełnie inny klimat, tak jakoś nowocześniej, mało pacjentów. Spokój. Po wstępnych badaniach (takich, które ma każdy z pacjentów - czyli odczytywanie liter z tablicy) i po zakropieniu oczu atropiną czekałam na specjalistę. Oprócz mnie w poczekalni było tylko dwóch pacjentów a nie jak w tamtym szpitalu - dzikie tłumy. Czekałam. Drzwi do gabinetu otworzyły się a tam - dr Turban - SPECJALISTA:)
KURTYNA!
*A w ramach podsumowania przypowiastka (piszę jak pamiętam)
Żyd Icek, przygnieciony życiem i toną zmartwień przychodzi do swojego przewodnika duchowego.
- Rabbi, jest mi źle. Mam tylko jeden pokój, ośmioro dzieci, żonę i jeszcze mieszka z nami teściowa... Już nie daję rady, ratuj.
Rabbi podumał chwilę i powiedział:
- Kup sobie kozę, niech zamieszka z wami.
- Kozę?? - spytał szczerze zdziwiony Icek. - Ale po co nam koza?
- Zrób jak mówię - uciął dyskusję Rabbi.
Icek poszedł na targ, kupił kozę i zabrał ją do domu.
Po tygodniu przybiegł do swojego nauczyciela ze łzami w oczach.
- Ratuj, koza żre wszystko, śmierdzi od niej w całej chacie, duszno jest, dzieci się jej boją.
- Sprzedaj kozę - poradził Rabbi.
Icek bez dyskusji spełnił polecenie Rabbiego i po dwóch dniach przybiega do niego z nieskrywaną radością.
- Rabbi, jesteś wielki - jakie życie jest cudowne bez tej kozy!!!
Mniej więcej tak to było:) W życiu Icka wszystko pozostało bez zmian - ten sam pokój, te same dzieci i teściowa. A jednak był szczęśliwy jak nigdy przedtem.
A że ja kurna nie doceniałam jak kozy nie było:)))
Miłego dnia:) pa:)
Jako, że temat jest mi niezmierni bliski a od lutego bliższy niż bym chciała:) To znów mam dla Was coś o lekarzach.
Akt I, scena I
Ponad miesiąc, temu do dwóch problemów zdrowotnych doszedł kolejny a że rzecz dotyczy moich oczu, to się nie ukrywam mocno wystraszyłam... Pisałam Wam już, że miałam kiedyś dziurę na siatkówce i musiałam mieć ją laserowaną, bo groziło to odklejeniem siatkówki a co za tym idzie utratą wzroku... Temat nielekki...
W wielkiej panice zadzwoniłam do szpitala by umówić się na wizytę i że sprawa ciężka, to za dwa dni byłam już w rzeczonym szpitalu.
Akt I, scena II
Z duszą na ramieniu czekałam na badania. Młoda, elegancka pani doktor (nazwijmy ją dr X) wnikliwie obejrzała moje oczy, zrobiła USG i jedyne czym mnie pocieszyła, to to, że siatkówka jest NIENARUSZONA (uff) ale po minie widziałam, że dobrze nie jest i za bardzo nie wie jak mi pomóc. Powiedziała, że dla pewności moją siatkówkę obejrzy też jej kolega. Poszłam trzy pokoje dalej do tego kolegi (nazwijmy go dr Turban, bo w takim nakryciu głowy mnie przyjął:) i też potwierdził, że z siatkówką jest ok.
Asekuracyjnie dr X powiedziała, że moje objawy powinny minąć w ciągu miesiąca a jak nie miną, to i tak wyznaczą mi kolejną wizytę w szpitalu. Pomyślałam - "ok. tylko ty kobieto i tak nie wiesz jak mi pomóc, bo widzę tę panikę w oczach".
Akt II, scena I
Dwa dni później dostałam skierowanie do szpitala (na za miesiąc). Krótko przed wyznaczonym terminem MąŻ oświecił mnie, że tym razem czeka mnie wizyta w SZPITALU OKULISTYCZNYM na co ja kompletnie nie zwróciłam uwagi. Skierowanie jak skierowanie - było takie samo, tylko adres inny:) Uradowana dzwonię do kogoś, kto musiał wysłuchiwać mojego "marmolenia" odnośnie moich oczu i mówię - "super, tym razem mam wizytę u SPECJALISTY, wow".
Akt II, scena II
Pełna nadziei (z tymi samymi objawami co miesiąc wcześniej) pojechałam do szpitala. Zupełnie inny klimat, tak jakoś nowocześniej, mało pacjentów. Spokój. Po wstępnych badaniach (takich, które ma każdy z pacjentów - czyli odczytywanie liter z tablicy) i po zakropieniu oczu atropiną czekałam na specjalistę. Oprócz mnie w poczekalni było tylko dwóch pacjentów a nie jak w tamtym szpitalu - dzikie tłumy. Czekałam. Drzwi do gabinetu otworzyły się a tam - dr Turban - SPECJALISTA:)
KURTYNA!
*A w ramach podsumowania przypowiastka (piszę jak pamiętam)
Żyd Icek, przygnieciony życiem i toną zmartwień przychodzi do swojego przewodnika duchowego.
- Rabbi, jest mi źle. Mam tylko jeden pokój, ośmioro dzieci, żonę i jeszcze mieszka z nami teściowa... Już nie daję rady, ratuj.
Rabbi podumał chwilę i powiedział:
- Kup sobie kozę, niech zamieszka z wami.
- Kozę?? - spytał szczerze zdziwiony Icek. - Ale po co nam koza?
- Zrób jak mówię - uciął dyskusję Rabbi.
Icek poszedł na targ, kupił kozę i zabrał ją do domu.
Po tygodniu przybiegł do swojego nauczyciela ze łzami w oczach.
- Ratuj, koza żre wszystko, śmierdzi od niej w całej chacie, duszno jest, dzieci się jej boją.
- Sprzedaj kozę - poradził Rabbi.
Icek bez dyskusji spełnił polecenie Rabbiego i po dwóch dniach przybiega do niego z nieskrywaną radością.
- Rabbi, jesteś wielki - jakie życie jest cudowne bez tej kozy!!!
Mniej więcej tak to było:) W życiu Icka wszystko pozostało bez zmian - ten sam pokój, te same dzieci i teściowa. A jednak był szczęśliwy jak nigdy przedtem.
A że ja kurna nie doceniałam jak kozy nie było:)))
Miłego dnia:) pa:)
niedziela, 8 maja 2016
Świat się zmienia - czyli początki starzenia;)
Witajcie:)
Nie da się ukryć, że mimo iż człowiek młody duchem to zaczyna się posuwać wiekiem;) Do czterdziestki jeszcze ciut, ciut zostało, ale mam nieodparte wrażenie, że machina starzenia ruszyła pełną parą!
Skąd te nad wyraz odkrywcze wnioski?!?! Już wyjaśniam:)
I gdyby nie moje Maluchy i ich szalone / kreatywne pomysły, to nie pozostało by mi nic innego jak owinąć się pledem, usiąść wygodnie w fotelu i czekać na listonosza z emeryturą;)
Nie, nie marudzę, wydaje Ci się;)
Miłego dnia, bez patrzenia w metrykę!
Nie da się ukryć, że mimo iż człowiek młody duchem to zaczyna się posuwać wiekiem;) Do czterdziestki jeszcze ciut, ciut zostało, ale mam nieodparte wrażenie, że machina starzenia ruszyła pełną parą!
Skąd te nad wyraz odkrywcze wnioski?!?! Już wyjaśniam:)
- coraz częściej zaczyna mnie coś boleć, strzykać i męczyć,
- coraz częściej zaczynają się mną interesować panowie z przedziału wiekowego 50-60+
- coraz częściej zaczynają mi mówić "per pani" panowie z przedziału wiekowego 20-25+
- nie pamiętam, kiedy zrobiłam coś szalonego;)
- zaczęłam używać kremu przeciwzmarszczkowego (podejście nr 2),
- częściej niż o mega imprezie marzę o CAŁEJ przespanej nocy,
Nie, nie marudzę, wydaje Ci się;)
Miłego dnia, bez patrzenia w metrykę!